1

168 9 3
                                    

Samolot lecący do Southampton zbliżał się do lądowania. Elizabeth westchnęła, znów będzie musiała stawić czoło swej nudnej rzeczywistości. Książka podarowana jej przez matkę nie ciekawiła jej zbytnio, mdławe romansidła nie były jej ulubionym gatunkiem, ale lepsze to, niż rozmawianie z matką przez cały lot z Nowego Yorku.

- Wysiadamy. – poczuła jak ktoś delikatnie szturcha ją w ramię. Matka. Dziewczyna posłusznie wstała, poprawiła blond włosy i udała się za matką w stronę wyjścia z samolotu. Od razu po zakończeniu roku szkolnego została zgarnięta do samolotu, mogła tylko pomarzyć o świętowaniu zakończenia jedenastej klasy wraz z rówieśnikami.

- Wyprostuj się, uśmiech na twarz i masz być miła dla Jerry'ego, rozumiemy się? – matka zmierzyła ją wzrokiem. Jeżeli ona już się na coś uparła, to nie było zmiłuj, musiałeś to wykonać. Od zawsze miała duży posłuch, nie tylko u służby. Zapragnęła odwiedzić swoją koleżankę z młodości w Anglii i tylko czekała, aż jej jedyna córka zacznie wakacje, by ją zabrać.

- Meredith... - gdy tylko weszły do hali przylotów, przybiegła do nich jasnowłosa kobieta po czterdziestce. Elizabeth nie wiedziała, jakim cudem Stephanie Harrison jest w stanie biegać na takich obcasach.

- Jesteśmy o czasie. - Meredith wyprostowała się, obdarzając przyjaciółkę uśmiechem, jednocześnie nakazując córce karcącym spojrzeniem, by uczyniła tak samo.

- Betty Stanford... - Stephanie zamknęła ją w uścisku. Nie lubiła tego skrótu od swojego imienia, ale nic nie powiedziała, bo matka z pewnością nie byłaby z tego zadowolona – Jak ty urosłaś, takiej pięknej pannie to niedługo będzie trzeba znaleźć męża.

- Stephanie. – jedno ostre jak brzytwa słowo Meredith wystarczyło, by ta zamilkła.

- Bez przesady proszę pani, mam dopiero siedemnaście lat... - uśmiechnęła się niepewnie, maskując swoje prawdziwe odczucia. Była zmęczona kilkunastogodzinnym lotem, zła na matkę, że przez jej wojaże nie mogła świętować z przyjaciółmi ze szkoły i zła na Stephanie, że używa tak okropnego skrótu od jej imienia. Była zła na wszystko i wszystkich, ale nie mogła dać tego po sobie poznać.

- Ja w twoim wieku już miałam narzeczonego, a znając twoją matkę, znajdzie ci kogoś z naprawdę pożądanej partii. – ucięła Stephanie, gdy udały się w stronę postoju taksówek.

Elizabeth przemilczała tą wypowiedź. Nie chciała narzeczonego, chciała móc spać. I najchętniej się nie budzić. Z dnia na dzień coraz bardziej czuła, że jej życie jest tak nudne, że aż bolesne. Wszystko jej się przejadło, miała nadzieję przeżyć coś w te wakacje, choćby pojechać gdzieś z koleżankami i zafundować sobie wakacje życia pełne przygód, ale całe dwa miesiące spędzi w jakimś mieście na południu Anglii, która nie umywa się do Upper East Side. Może i będzie tu Jerry Harrison, którego matka tak bardzo jej zachwalała, oraz inne znane pobieżnie koleżanki, ale to lato w Anglii na pewno nie będzie godne zapamiętania.

- Hotel Merveilles. – powiedziała oschle przyjaciółka matki, siadając obok kierowcy, a obie panie Stanford z tyłu. Stephanie i Meredith miały chłodne, wyrafinowane podejście do ludzi z innej, niższej grupy społecznej. Miały przekonanie, że skoro pochodzą ze świetnych angielskich rodzin, dobrze wyszły za mąż i pławią się w luksusach, to są lepsze od innych. Elizabeth miała zupełnie inne przekonanie niż matka i pani Harrison. Człowiek był człowiekiem. Tylko i aż człowiekiem. Jednak nie każdy człowiek miał tyle szczęścia co ona, by żyć w socjecie, móc spełniać wszystkie swoje zachcianki i nie troszczyć się o nic.

O ile Meredith żyła jedynie z pieniędzy zyskanych przez rozwód z ojcem Elizabeth, tak Stephanie nie obijała się. Kilkanaście lat temu otworzyła swój własny hotel o wykwintnej francuskiej nazwie „Merveilles" bo jak twierdziła „każdy wykształcony i bogaty człowiek zna francuski, a po tym słowie wie, czego się u mnie spodziewać".

What is HappinessOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz