14

28 6 6
                                    

Kolejny dzień pracy w Merveilles. Zaczynało zalatywać monotonią, która była jedną z rzeczy, której Daniel Lewis nienawidził najbardziej na świecie. Robiło się nudno, ale co poradzić. Pewne rzeczy sprawiały, że pomimo to chciał tu być.

- Co mam dzisiaj do roboty? - wszedł do gabinetu Martina, zaczynając pracę tak jak codziennie, a przełożony miał na sobie garnitur, tak jak codziennie.

- Posprzątać pokoje gości pani Harrison. Wiesz gdzie mamy sprzęt, pokoje od tysiąc dwieście dziesięć do dwadzieścia. - rozejrzał się po pomieszczeniu - A gdzie Pablo? Zawsze przychodzicie we dwoje...

- Miał coś do załatwienia w urzędzie. - szybko skłamał, nie wspomniał przełożonemu o tym, że jadł dziś z Hiszpanem i jego towarzyszką leniwe śniadanie, a ich dwójka postanowiła zrobić sobie dzień dla siebie - Coś bardzo ważnego.

- Niech na przyszłość zadzwoni. - powiedział Martin pod nosem - Powinien brać z ciebie przykład.

Daniel wyszedł z jego gabinetu, śmiejąc się pod nosem. To raczej powinno być na odwrót, Pablo nie podrywa i nie fotografuje roznegliżowanych klientek, ani nie spotyka się z dziewczyną syna pracodawcy. Jednak miał u Martina z niewiadomych powodów autorytet i nie chciał tego psuć.

***

Dzień zaczął się dla Ellie wizytą Jerry'ego i zamówionym przez niego do jej pokoju wykwintnym śniadaniem we dwoje. Ucieszyło ją to, że jej chłopak się stara i robi takie słodkie rzeczy. Nie dla Sabine, nie dla Nancy, tylko dla niej.

- Smakuje ci? - nie odrywał od niej wzroku, gdy siedząc na łóżku zajadała się pancakesami. Siedziała nieumalowana, w piżamie, ale z peruką, spiętą w niechlujnego koka. Wewnętrznie czuła, że są ze sobą na tyle blisko, by mogła mu się pokazywać w takim wydaniu.

- Bardzo. - obdarzyła go nikłym uśmiechem. To miłe, że zamówił dla niej śniadanie, które jest tak przepyszne. Do ich uszu dotarł odgłos pukania do drzwi.

- Proszę. - burknął Jerry - To na pewno obsługa, spokojnie kochanie, zaraz ich wyproszę.

- A, tutaj widzę że jest zajęte. - Daniel miał nadzieję na spokojny półmetek swojej pracy, a tutaj widzi Harrisona z Lilbet. Przecież to jej pokój...

Gdy tylko Ellie go zobaczyła, zamarła. Wiedziała, że on tu pracuje, robiąc wszystko po trochu, ale wybrał najmniej odpowiednią pracę i najmniej odpowiedni moment: sprzątanie pokoi hotelowych, podczas gdy ona jest w nim ze swoim chłopakiem i je z nim śniadanie na łóżku, w dodatku bez makijażu...

- Jak widać. - prychnął brunet - Proszę stąd wyjść, posprząta pan w pokoju mojej dziewczyny później, panie Lewis.

Martin jest jego zwierzchnikiem, ale Jerry jest tu de facto właścicielem, szefem wszystkich szefów, więc jego polecenia są najważniejsze i niepodważalne. Już miał wypełnić polecenie Harrisona, gdy...

- Nie. - oboje usłyszeli głos milczącej dotąd Ellie - I tak mieliśmy wyjść po śniadaniu, więc pan Lewis może tu w spokoju posprzątać. - obdarzyła blondyna skruszonym uśmiechem, jednak on to zignorował. Czuła się okropnie, że zjadła śniadanie w łóżku, dokładając przez to pracy Danielowi. Mogła zjeść przy stole to nie... Było jej teraz głupio.

- Skoro taka jest twoja wola kochanie. - Jerry pocałował ją w policzek - Niech pan robi to, co do pana należy. A ty Lizzie, idź się przebrać, pójdziemy nad basen.

Daniel prychnął pod nosem. Jerry jest cholernie obłudny, dla swojej dziewczyny to do rany przyłóż, a dla swoich pracowników jest aroganckim dupkiem. Ta obłuda jest żałosna, cała sytuacja jest żałosna, ci wszyscy bogacze też są żałośni, nie mogą zrobić nic w zgodzie ze samym sobą, muszą podlegać konwenansom, zupełnie jak Ellie teraz. Widział, jak bardzo jest inna od tego, co mu pokazuje, gdy wychodzą razem. Nie wiedział czy jej współczuć, czy gardzić tą dwulicowością.

What is HappinessOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz