galanteria cmentarna

436 20 2
                                    

          I tylko zduszony płacz rozniósł się pomiędzy duszami, których powieki lepiły się od grzechów. Miliony światełek, małe płomienie zduszone w większych oraz mniejszych, szklanych słojach. Płoną ogniem prawdziwym, lecz jednocześnie jak gdyby półżywym. Niczym nadzieja wymalowana w gwiazdach, wznoszą nad grobami jasną powłokę, której ciepło ma ukoić serca, co już nigdy więcej dumnie nie odegrają swego hymnu. Sztuczne kwiaty zdają się oddychać, choć tak naprawdę gubią się w morzu ostatnich tchnięć, które wiszą w połowie drogi do nieba. 

          Cmentarze nocą wyglądają lepiej niżeli za dnia. Płomyki tańczące w zniczach dodają otuchy i wskazują drogę pomiędzy życiem a śmiercią. Prowadzą zbłąkanych żywych jak i martwych ku granatowi nieba.

A obok cmentarza był las. Taki cichy jakoby skrywał wszystkie tajemnice pogrzebanych. Osnuty mgłą niby srebrną wstęgą i spryskany cieniem. Unoszące się nad grobami kręte smugi światła nie miały sposobu na to, by tknąć chociażby listek drzewa z tegoż lasu. Tam jakby z zasady miało być ciemno i cicho.

W jego głowie też było cicho i nad wyraz ciemno. Siedział na gałęzi drzewa i patrzył przed siebie. Nie było tam nic szczególnego, on po prostu wpatrywał się w coś. Wydawało się, że jego wzrok dotyka liści skąpanych w cieniu, ale nie. Zupełnie jakoby urosła przed nim niewidzialna ściana i na niej zawiesił swoje półmartwe spojrzenie. Nie był tu duszą, a jedynie swoim zmarnowanym ciałem.

Tyle razy słyszał, że przed śmiercią widzi się swoje życie. Przelatuje ci przed oczami niby klatki z przydługiego, miejscami żenującego filmu. A on nie widział nic takiego. Żadnych uczuć, żadnych przemyśleń, nic. Tylko zimno, targające nim dreszcze i ten jeden głos, który cicho do niego szeptał.

Zrobić. 

Nie zrobić.

Niby dziewczyna, która biega po łące z polnym kwiatem w ręce, nucąc pod nosem kocha, nie kocha.

Tyle że on właśnie podejmował decyzję, czy się powiesić czy nie. 

Subtelna różnica.

Zrobić.

Nie zrobić.

Zrobić.

Nie.

Tak.

Załkał, zduszony szloch zmieszał się z dreszczem, który przebiegł po kręgosłupie. Nastolatek na drzewie chwycił się za włosy i pociągnął lekko za ich końce. Zacisnął palce na głowie, wbijając paznokcie w jej skórę. Skulił się i wrzasnął. Krzyknął, jakby miał wypluć z siebie płuca. Wszystkimi siłami, ostatkami.

Zszedł z drzewa i położył się na trawie. Głucha cisza świdrowała jego umysł. Miał wrażenie, że coś po nim chodzi, lecz ilekroć patrzył na swoje ciało skąpane w ciemności, dochodził do wniosku, że nawet żaden nędzny robak nie ma ochoty tykać czegoś tak brudnego. 

Miał też przeświadczenie, że coś na niego patrzy, ale między drzewami mieszkała tylko cisza. Owiał go zimny podmuch wiatru i utulił, jak gdyby pragnął uśpić go niczym strudzona matka swe markotne dziecko. 

Dziecko, które cierpi i nie ma sposobności, by uśmierzyć jego ból. Jedynie jego pojedyncze oddechy można było liczyć. Gdyby przekręcić głowę i ułożyć się tak, by światło księżyca na niego padało, to wyglądał jak gwiazda. Taka która spadła wprost z nieba do błotnistej kałuży. 

Lecz na niebie nie dało się dostrzec ni jednego jasnego punktu. Wszystko uchowało się za zasłoną chmur, które po pewnym czasie sprowadziły wraz ze sobą deszcz.

Przymknął oczy, był już zwyczajnie zmęczony. I tylko jedna szklana łza, jak gdyby wyrwana prosto z rąk anioła, spłynęła po jego zaróżowionym od zimna policzku, a za nią kolejne, zaś krople deszczu w solidarności poczęły opadać na jego wychłodzone ciało.

Jest w porządku, nawet niebo czasem płacze.

I tak w kółko, póki anioły nie zostaną zrabowane ze wszystkich łez trzymanych w dłoniach. Nikt nie będzie mógł płakać, dopóki wszystko nie zostanie podarowane jemu, a jego smutek nie będzie tym najistotniejszym, najważniejszym.

Czuł każdy grzech, co wbijał się w jego ciało niczym igła. Lepiąca się i cuchnąca. I było ich miliony, a uczucie to mógł porównywać do napadów ekstaz przyjemności. Mógł całe życie obtaczać się w nich, bowiem tak było prościej.

Cieplej jest przy kotle diabła aniżeli pod kołdrą uszytą z anielskich piór.

I leżał tam na trawie w ciemnym lesie, moknąc nieustannie. A łzy mieszały się z wodą i wnikały w ziemię, która jako jedyna mogła poznać i skryć sekret jego smutku.

Ona nawet i bez tego wiedziała, bowiem to właśnie w niej pochowano jego martwe słońce dnia następnego.

          Ostatecznie tej nocy nie zapłonęła kolejna dusza ogniem poległych. Po prostu było cicho, zaś zagubione dusze odprowadziły zabłąkanego chłopaka aż do wrót wyjścia z cmentarza i na koniec ucałowały jego spuchnięte powieki swymi ciepłymi niczym wosk i ulotnymi niby kwiaty ustami.

Galanterię cmentarną można schować.




a/n

o co mi chodziło? nie wiem

nawet nie umiałam tu wcisnąć postaci, ale z drugiej strony coś mnie korciło, by to jednak opublikować

syf, ubóstwo i malaria; haikyuu!! ᵒⁿᵉ ˢʰᵒᵗˢOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz