4. Herbata z nim każdego ranka

4.5K 427 555
                                    

     Ruby uniosła lewą dłoń i zapukała do tak dobrze znanych sobie drzwi. Przez otwarte okno wyleciał zapach świeżo parzonej herbaty, który zawrócił jej w głowie. Gdyby tak można pić z Gilbertem herbatę każdego ranka!  Dziewczyna uniosła lekko główkę, poprawiła kapelusik, odgarnęła włosy do tyłu i zapukała w drzwi. 

     Choć od jej zapukania do otwarcia minęło zaledwie kilka sekund, Ruby zdążyła prawie zemdleć, opracować plan ucieczki najbliższą drogą i pomyśleć, że była absolutnie głupia, idąc do domu Gilberta. Zanim jednak zdążyła wykorzystać opcję pierwszą lub drugą, ujrzała w progu czarnowłosego chłopaka w koszuli o podwiniętych rękawach i swetrze przerzuconym przez ramię, jakby dopiero miał zamiar go założyć lub też przed chwilą go zdjął. Dech jej zaparło, zupełnie jak Jerry'emu na widok Diany Barry.

     — Ruby? — Zmieszany przeczesał palcami włosy, mierząc ją wzrokiem. — Czy coś się stało państwu Gillis? Potrzebujesz czegoś? — Para wydobywająca się z jego ust tworzyła malutkie obłoczki, w których tonął jej oddech. Zauważyła, że w jednej ręce trzymał identyczną kopertę, jak i ona. Rumieńce wstąpiły na jej twarz. — Może herbaty? Właśnie zaparzyłem. Wybacz, że tyle mówię. — Potarł ręce, które zgrabiały z zimna. Dziewczyna wstrzymała oddech.

     — J-ja... W zasadzie przyszłam tylko zapytać, czy wybierasz się na wesele Prissy i czy... czy masz może osobę towarzyszącą? — Była pewna, że na ostatnich słowach jej serce na chwile stanęło. Jego uśmiech jednak momentalnie poruszył je do bicia. 

     — Wiesz, nie myślałem jeszcze o tym, dopiero dostałem zaproszenie. — Obrócił kopertę między palcami. — Ale... — zawahał się, wiedząc, że następne słowa będą bolały. — ale jeśli nic się nie zmieni, to bardzo chętnie pójdę z tobą. 

     Nic. Ruby wiedziała, że to nic, to była decyzja Ani Shirley co do niego. Jej oczy zaszkliły się ze szczęścia. Gilbert dostrzegł to i cień smutku przebiegł przez jego duszę, mącąc słońce, jakim była Ania. Nie chciał ranić Ruby. Była mu tak droga i cenił jej urodę, zresztą jak wszyscy w Avonlea, jednak to było jedyne, co mógł zrobić. Nigdy nie poczuł nic silniejszego do tej dziewczyny, może przez to, że nie miał okazji na dłuższe przebywanie z nią, wyłączając lekcje. Ruby jednak nie lubiła się uczyć, więc nawet rywalizacja w szkole nie wchodziła w grę. Nie było tego czegoś, co go tak niesamowicie pociągało. Ruby Gillis była porcelanową lalką, której bał się stłuc. Chłopcy nie bawią się lalkami, prawda?

      — Dziękuję, Gilbercie. — Wysiliła się, by nie zabrzmieć zbyt entuzjastycznie. Blythe przygryzł wewnętrzną stronę policzka, po czym wypuścił powoli powietrze. — To... to ja już może pójdę. — Odwróciła się, a policzki zaczęły ją palić. 

     Gilbert Blythe czuł, jakby jego serce wpadło w śnieg i trzęsło się z zimna; tak wielkie buzowały w nim emocje. Kochał Anię Shirley, to prawda. Kochał ją do szaleństwa i dla niej powrócił z rejsu. Ale z drugiej strony, w Avonlea nie czekało na niego ani złoto, ani ukochana dziewczyna. Omijała go, jak tylko mogła, dając mu tym samym do zrozumienia, że nie jest zainteresowana jego obecnością w swoim życiu. Wyrzuciła wspomnienia o nim tak samo, jak pozbyła się nazywania ją sierotą. Ona miała już rodzinę, a on nie miał przy sobie tej, z którą rodzinę chciał kiedyś stworzyć. Byłeś taki głupiutki, Blythe. 

     — Ruby, zaczekaj! — Popatrzył w górę. Śnieg nie padał zbyt mocno, a drogi nie były zaśnieżone, jednak poczuł, że powinien to zrobić. 

     — Tak? — Spojrzała na niego przez ramię, urzeczona jego głosem.

     — Zapraszam cię na herbatę — powiedział, patrząc w stronę Zielonego Wzgórza.

***

     Ania w emocjach popatrzyła na stojącego przed nią Mateusza. Pan Cuthbert trzymał w dłoniach kremową kopertę i palił fajkę, patrząc to na swoją podopieczną, to na zaproszenie. Jego spokojne oczy wodziły po twarzy rudowłosej, która aż kipiała z ekscytacji. Pyknął fajką kilka razy, ciesząc się, że Maryla nie zwróciła mu jeszcze uwagi, po czym usiadł przy Ani i kilka razy odbił kopertę od swojego kolana.

     — Aniu, jeśli znów pisałaś z kimś z miasta... — zaczął spokojnie, nie wiedząc, jak ma z nią o tym rozmawiać. Ania położyła rękę na piersi.

     — Mateuszu, przysięgam na Królową Śniegu, na wiśnię, na miłość do mej drogiej przyjaciółki i na głupotę Jerry'ego, że nie pisałam z nikim z miasta! — powiedziała poważnie, patrząc mu w oczy. — Mateuszu, przysięgam na naszą stodołę! — Jej oczy stały się szklane z emocji.

     — Dobrze więc... — Westchnął mężczyzna. — Otwórz to przy mnie, proszę...

     Podał jej kopertę. Ania dotknęła jej drżącymi palcami i okrzyk zachwytu ulotnił się z jej ust, gdy rozerwała papier i ujrzała ozdobne pismo Prissy. Wodziła wzrokiem po literach, po pięć razy czytając każde słowo. Prissy Andrews, Teddy Philips, ślub, osoba towarzysząca, wesele. Osoba towarzysząca. Ania wstrzymała oddech tak nagle, że Mateusz aż wypuścił z ust fajkę. Dziewczyna zbladła, gdy doszła do tych dwóch słów. Zabrzmiało to co najmniej strasznie, tak wtedy myślała Ania Shirley — Cuthbert. 

      — Mateuszu, czy osoba towarzysząca może być moją bratnią duszą? — zapytała po chwili, starając się ukryć rumieńce. 

      — Och, ech, no... — plątał się pan Zielonego Wzgórza. — Myślę, że... po-powinna. 

     — Więc mogę iść z Dianą? — W jej oczach zaiskrzyła nadzieja. Mateusz powstrzymał się od śmiechu.

     — Nie ma mowy, Aniu. — Maryla pojawiła się przy nich z tacą pełną filiżanek. — Mateuszu, odłóż tę fajkę, bo jak Boga kocham, wrzucę ją do pieca przy kolacji. — Usiadła przy bracie i popatrzyła na swoją podopieczną, poprawiając koka, z którego powychodziły kosmyki siwych włosów. — Aniu, myślę, że dobrze by było, gdybyś wybrała się na ten ślub z Gilbertem Blythe'm. — Gdy wypowiedziała ostatnie dwa słowa, twarz Ani zmieniła barwę na purpurową.

      — Nie! Nie możesz mi tego zrobić, Marylo! — krzyknęła emocjonalnie Shirley, podnosząc się z miejsca. Maryla tylko przytrzymała ją ręką, by ta ponownie usiadła i patrzyła, jak Shirley trzyma ręce przy sercu, zupełnie jakby chciała je zmusić do tego, by nie wyskoczyło jej z piersi.

     — Uspokój się, dziecko, przecież nie każę ci iść na śmierć. To tylko kilka godzin. Nie rób z tego afery na całe Avonlea, Aniu Shirley – Cuthbert. — Pouczyła ją, poprawiając jej kokardki na końcu warkoczy. — Jego ojciec by sobie tego życzył. — Na te słowa Ania opadła do tyłu i w głowie się jej zakręciło.

     Siedział na ławce, a śnieg padał mu na włosy, zupełnie tak, jakby anioły chciały przytulić go rąbkami swych skrzydeł. Szalik zwisał mu bezładnie ku ziemi, a zgrabiałe palce położył na kolanie, obserwując płatki białego puchu, padające na kamienną płytę. I każdy z tych płatków był słowem, którego nie zdążył powiedzieć. Topiły się w kamiennym nazwisku ojca, cieknąc po nim jak łzy, których Blythe tak się wstydził.

     — M-marylo, nie wiem czy tylko kilka godzin. — Mateusz zdjął okulary i podał jej kolejną kopertę. — To od Małgorzaty. 

     Maryla wzięła kartkę od pani Linde i przyjrzała się jej uważnie. Cień uśmiechu przemknął przez twarz pani Cuthbert. 

•♡•

Iju iju, karetka shirbert niedługo nadjedzie, buzi
śmieję się, bo nie czytałam za dużo teorii do serialu, a po zaplanowaniu tego FF je ogarnęłam i część się pokrywa, so – będzie zabawnie, let's start the party

To jest tak inne od oddychaj, Blythe, jeju

zatańczysz, Shirley? | 𝐀𝐧𝐧𝐞 𝐰𝐢𝐭𝐡 𝐚𝐧 𝐄 𝐟𝐚𝐧𝐟𝐢𝐜𝐭𝐢𝐨𝐧Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz