Rozdział 1.1

649 44 176
                                    

Cała ta odprawa, paszporty i wszystko było dla mnie niczym w porównaniu ze świadomością, że za chwilę będę się unosił tysiące metrów nad ziemią.

Za każdym razem jak o tym myślałem, normalnie czułem jak krew odpływa mi z twarzy. No ale cóż zrobić, nie było innej opcji. Skoro już kupiłem wycieczkę, wydrukowałem co trzeba było, przewędrowałem w pocie czoła ogromne lotnisko, to chyba nie mogłem porzucić tej sprawy, przez mój paniczny strach przed lotami.

Mimo tego, obraz, który malował się za szkłem, a mianowicie wielki naśladujący ptaka potwór sprawiał, że nogi się pode mną uginały i miałem ochotę położyć się tutaj na ziemi i już nigdy więcej nie wstać.

Walcząc, jak się dało, z tym okropnym odczuciem, wprost oblany bielą, powlokłem się niczym duch za ludźmi, gdy oznajmiono, że wreszcie po czterdziestu pięciu minutach opóźnienia, nasz transport jest gotowy do startu. Jakimś nieśmiesznym cudem wdrapałem się ostatni do małego wejścia do maszyny. Nogi nieprzerwanie trzęsły się pode mną, gdy słyszałem ciężki warkot silnika.

Stewardessa, kiedy mnie zobaczyła, wyglądała, jakby zastanawiała się na poważnie, czy może nie wezwać karetki, czy może nie zaproponować mi torebki na wszelki wypadek, jeśli chciałbym zwrócić z powrotem batonika, którego spożyłem przed lotem. Jednak nie miałem na to ochoty, zwłaszcza, że to głupie opakowanie pełne cukru kosztowało mnie przeszło fortunę. W każdym razie brunetka, finałowo, jedyne co zrobiła to życzyła mi udanej podróży.

Burknąłem tylko coś pod nosem, nie całkiem wiedziałem co to miało być i przeciskając się pomiędzy ludźmi, zacząłem szukać mojego siedzenia. W końcu udało mi się do niego dotrzeć. Na moje nieszczęście, musiałem klapnąć sobie przy oknie. Bagaż rzuciłem pod nogi i z depresyjnym wyrazem twarzy, jak najwygodniej się dało, skuliłem w kącie, rzucając niechętnym spojrzeniem wokoło.

Obok mnie istniało jeszcze jedno miejsce, dalej rząd z czterema po środku, a następnie znów dwójka. Aby odciągnąć od siebie stresujące myśli, próbowałem zastanowić się, kto mógłby usiąść obok mnie. Może będzie to jakaś ładna, miła blondynka? Doradzili byśmy sobie a propo włosów. Albo staruszek? Ujdzie, byleby tylko nie był to jakiś bachor, bowiem od jego głupich krzyków i komentarzy, zdechłbym jak pies.

Przesunąłem niechętnie spojrzenie na okno. Rozciągał się za nim widok na liczne i bardzo długie pasy startowe, przyozdobione kolorowymi światełkami. Momentalnie zrobiło mi się niedobrze, a ręce zaczęły niekontrolowanie drżeć.

Niespodziewanie poczułem ruch powietrza obok siebie. Odruchowo obróciłem głowę w tamtą stronę. Jak się domyśliłem, znalazł się mój towarzysz podróży. Lecz nie takiego kogoś się spodziewałem. Nie sądziłem, że będzie to najzwyklejszy w świecie mężczyzna, który ciemnymi oczami lustrował wnętrze swojego plecaka, zapatrzony w nie, jak w lusterko. Jego czarne, lekko krzaczaste, a co najważniejsze, krótkie włosy opadały mu na czoło. Czyli nie będziemy mieć wspólnych tematów rozmów.

Ledwie zdążyłem mu się przyjrzeć, a stewardessa zaczęła prawić gadkę o bezpieczeństwie i drogach ewakuacyjnych. Słuchałem jej uważnie , starając się zapamiętać każde słowo i modląc się w duchu, abym nie musiał się do nich stosować.

Gdy kobieta skończyła mówić cały samolot drgnął. Dało się wyczuć, jak przesuwa się po pasie. Widok za oknem również leniwie się zmieniał. To sprawiło, że miałem wielką ochotę jednak zwrócić tego batona. Kiedy zaczęło mi się robić słabo, sięgnąłem do mojego bagażu. Znalazłem odpowiednią rzecz i odetchnąłem z ulgą. Przyznaję, lepka glina do ugniatania była dla mnie zawsze najlepszym przedmiotem do odstresowania się. Chwilę miętoliłem ją w dłoniach, czując się troszeczkę lżej na duchu, aż usłyszałem nieznajomy głos:

Plastikowy Kamień (Tobi/ObiDei) ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz