Rozdział 2.1

146 17 81
                                    

Kontynuacja na prośbę owdeidei. Swoją drogą, przepraszam, że tak długo.

×××

Spanikowałem, gdy naszyjnik spadł na ziemię.

Ku mojej niesamowitej uldze, na szczęście przeżył. Nawet się nie poobijał, a niebieski kamień z domieszką szarości był cały i zdrowy. Cieszyło mnie to, bo fakt, że mogłem zepsuć ten nieskromny prezent, przeszło godzinę po jego otrzymaniu, nie był wielkim powodem do dumy.

Chciałem się wyłącznie umyć i zostawiłem go na pralce, wcześniej zrzucając z niej jakieś przypadkowe ciuchy. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, jak stamtąd zleciał. Może to jakieś obce, demoniczne siły? A może Hidan przeklął mnie za znikanie bez zapowiedzi i teraz będę miał przesrane po całości?

Można powiedzieć, że wywołałem wilka z lasu, bo niespełna sekundę później rozległ się dzwonek do drzwi. A potem kolejny. I kolejny. Moje uszy zdychały razem ze mną. Przeto nie mogłem poleźć na dół bez niczego, więc sięgnąłem po jakieś pierwsze lepsze ciuchy i niechlujnie naciągnąłem je na siebie. 

Jak z procy wyleciałem z łazienki, co okazało się okrutnym błędem, bo zaczepiłem nogą o doniczkę z moim kaktusem (jedynym, którego jeszcze nie ususzyłem) i wyrąbałem na zagraconą ziemię jak długi. No cóż, przynajmniej nie uderzyłem w żaden sposób w klocki LEGO, które leżały nie tak daleko, bo przy łóżku. A dokładniej mówiąc, był to trochę zrujnowany myśliwiec TIE. Aczkolwiek, moja biedna stopa bolała, od malutkich, ale upierdliwych igiełek rośliny, więc płakałem wewnętrznie i skucząc jak nieszczęśliwy pies potachałem się na dół, niemalże zabijając się na schodach. 

Jednak ostatecznie udało mi się dotrzeć do drzwi, co uznałem za przeogromny sukces. I tak jak się spodziewałem, gdy tylko otworzyłem te wrota, chroniące wnętrze mojego syfiastego domu przed światłem słonecznym, ujrzałem właśnie tego gościa, którego widocznie dało się przyzwać telepatycznie.

– Deidara ty zafajdany chuju! Jak możesz kurwa tak spitalać bez zapowiedzi od nas, a potem bum! Jesteś kurna! I to jeszcze przypierdalasz w jakimś zajebiście drogim samochodzie! Tłumacz się przede mną i Jashinem-sama! – Wykrzyczał na powitanie Hidan. 

– Przecież jestem bezbożnikiem, człowieku! Nie będę rozmawiać z twoim dziwnym bogiem, hm! – Wydarłem się na niego podobnym, oburzonym tonem. Szczerze mówiąc, krzyczenie na siebie to była nieodłączna część naszej porąbanej przyjaźni. Byliśmy niczym dwa nieokrzesane bachory na placu zabaw, walczące nieustannie o czerwoną, plastikową koparkę i drące pizdy w języku krasnali. Ale to budowało naszą patologiczną przyjaźń, którą, mówiąc prawdę, całkiem bardzo sobie ceniłem.

– Jashin-sama nie jest dziwny, kurwa! To wielkie, potężne bóstwo, któremu co najwyżej możesz nogi wylizać, fiucie jeden! – Krzyknął równie głośno co wcześniej, jednak nie zdążyłem mu już odpowiedzieć w żaden sposób, bo dostałem od niego prawdziwego niedźwiedziego przytulasa. Wiedząc, że na trzeźwo chłopak nie ruszyłby mnie kijem pod względem prawdziwe seksualnym, mogłem spokojnie również objąć go rękami. 

– Cholera, blondynko! Wiesz jak się cholernie nudziłem tutaj bez ciebie?! Ta stara pizda Kakuzu ani trochę nie zna się na zabawie i nie można z nim niczego porobić prócz jebania! – Zaczął się użalać nad sobą i gderać o swojej niedoli bez ustanku niczym Zenitsu płaczący nad swym nieszczęsnym losem. Z początku staliśmy tak w progu, aż ostatecznie skończyło się na tym, że Jashinista zmusił mnie do opuszczenia mojej jaskini, po uprzednim opatrzeniu mojej poturbowanej nogi.

Plastikowy Kamień (Tobi/ObiDei) ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz