Vogue

568 36 1
                                    

Nie mogłam spać przez całą noc. Śniłam tylko o jednym. Wciąż powtarzał się ten głupi sen. O NIM.

Byłam w lesie, gdzie panował półmrok, a ja biegłam przed siebie najszybciej, jak potrafiłam. Moje buty skrzypiał na śniegu, nie słyszałam nic, prócz tego okropnego dźwięku. Potknęłam się kilkakrotnie, jednak za każdym razem podnosiłam się i biegłam dalej. Co jakiś czas dochodził mnie krzyk Marcela. Krzyczał moje imię, jednak nie miałam na tyle odwagi, by się odwrócić. Po drodze upuściłam mój aparat, który roztrzaskał się w drobny mak. Byłam na siebie wściekła, że jestem aż tak nie uważna. Powoli traciłam wszystko.

   Wbiegłam na klif, gdzie się zatrzymałam. Nie było już odwrotu.

- Tysiu!- Usłyszałam, a mój oddech, który starałam się wyrównać, stał się jeszcze bardziej nierówny.

Odwróciłam się. Sabat stał raptem kilka centymetrów ode mnie.

- Kochanie… Teraz nie masz żadnej opcji ucieczki- Uśmiechnął się złośliwie i wyciągnął… Broń?! O MÓJ BOŻE, TYLKO NIE TO!

Próbowałam uciekać, ale nogi mi wrosły w podłoże i jedyne, co mogłam zrobić, to krzyczeć.

- Twój krzyk nic nie da…- Wycelował pistolet wprost na mnie.

- Nie zrobisz tego! Kochasz mnie, słyszysz?!- Wrzasnęłam w jego stronę.

- Nie kocham cię i nigdy nie kochałem!- Odkrzyknął. Jego słowa zabolały ze zdwojoną siłą- To już koniec, moja kochana Tysiu- Wypowiedział ostatnie słowa, po czym nacisnął spust. Huk, który się rozległ, spłoszył wszystkie ptaki. Cała chmara zerwała się z gałęzi i wzniosła histerycznie w powietrze.

  Poczułam silne ukłucie , po chwili jednak przeszywający ból w klatce piersiowej. Pocisk, który wystrzelił, trafił prosto w moje serce. Upadłam. Było mi zimno, ale i gorąco. Pieczenie było małe w porównaniu do narastającego bólu. Jedną ręką dotknęłam rany, po czym jednak syknęłam. Drżącą ręką podpierałam się, próbując się podnieść, jednak z każdą sekundą byłam słabsza. Czułam, jak wyparowuje wszystko. Moje emocje, moja energia, moja dusza… Biel śniegu raziła moje oczy. Spojrzałam na Marcela. Stał z bronią w dłoni i przyglądał mi się z satysfakcją.

Krew zaczęła brudzić śnieg, a mnie zaczęły pojawiać się mroczki przed oczami. Próbowałam z tym walczyć, ale było to co raz bardziej silniejsze.

- To koniec- Szepnęłam do siebie- Koniec nas… Koniec mnie…

Szybko przyszło, a szybciej minęło…

Spojrzałam ponownie na Marcela. Stał w tym samym miejscu, jednak towarzyszyła mu ta sama dziewczyna, którą pocałował wtedy w ciągu tego feralnego dnia, kiedy wszystko się spieprzyło.

Blondynka podeszła do mnie i przykucnęła.

- Biedna Matylda… Widzisz… W życiu jest tak, że raz się wygrywa, a raz przegrywa. Z tym, że różnica jest taka, że to ja zawsze wygrywam… On był zawsze mój. Przykro mi Ma… Tysiu…

  Po jej słowach ziemia zaczęła drżeć, po czym kawałek oddzielający mnie, od nich zaczął się odłączać. Spojrzałam w górę. Nade mną latało stado wron. Były niespokojne i latały we wszystkie strony. Do moich uszu dotarł śmiech mojego ukochanego Marcela… Jednak tego innego. Tego nowego, tego przemienionego… Nie mogłam zrozumieć, co zrobiłam źle. Gdzie popełniłam błąd. Nie zdawałam sobie sprawy, że moja dusza opuściła ciało i teraz jakby obserwowałam całe wydarzenie, stojąc obok siebie, właściwie unosząc się, jako zjawa.

✖Może Manhattan?  || Marcel Sabat ||Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz