Rozdział 11

117 12 10
                                    

Yrsa

Odkąd wparowała jak głupia do namiotu Heidi, minęły dwa dni. Dni, które spędziła na wykonywaniu swoich obowiązków i unikaniu kłopotów, co za tym idzie – wszystkich, którzy mogli owe kłopoty na nią sprowadzić. Z tegoż powodu, więcej nie widziała wilka o złotym spojrzeniu, zdecydowanie łagodniejszym, niż można by przypuszczać, choć słyszała, że został ułaskawiony. Niewolnicy szeptali o tym między sobą, podczas gdy w niej na zmianę wzbierała złość i żal.

Była zła, ponieważ zapowiadało się na to, że nawet wilk, będzie miał w osadzie łatwiejsze życie od niej, a przecież uznawany był za wroga narodu. Podczas gdy ona, wyłącznie przez fakt, że rodzice sprzedali ją zaraz po urodzeniu, resztę życia zmuszona była do prania czyichś manatków. Drobne dłonie Yrsy, wzburzone jej myślami, gwałtowniej niż zwykle przejechały po tarce.

Tym razem, wykonywała swoje obowiązki w pralni, razem z innymi niewolnikami. Zwykle stroniła od ich towarzystwa, wyłącznie przez zwykłą nieśmiałość, podczas gdy oni, równie skutecznie unikali jej, patrząc na nią przez pryzmat drakhańskich przyjaciół. Nigdy nie miała im tego za złe.

W pogoni za poczuciem bezpieczeństwa, ograniczyła również swoje wyprawy nad strumień, w którym zawsze mogła pozwolić sobie na chwilę ciszy i spokoju, przez co praca od razu przedstawiała się jej w jaśniejszych barwach. Ponad to, nie sposób było ukryć, że ubrania umyte górskim potoku, prezentowały o wiele lepszy efekt, który niejednokrotnie chwalili sobie jej panowie.

Teraz jednak, zaszczuta przez własne obawy, zmuszona była gnieździć się w namiocie, po brzegi wypełnionym parą, która zdawała się pochłaniać resztki świeżego powietrza, które jakimś cudem udawało się jej dostarczać do płuc. Duchocie nieustannie towarzyszył gwar rozgadanych niewolników, którzy umilali sobie pracę rozpowiadając między sobą plotki, do których treści nie miała dostępu.

Włosy, dawno już upięła w wysokiego koka, który mimo starań, przytłoczony wilgotnym powietrzem, smętnie wisiał na jej spoconym karku. Pojedyncze kosmyki przykleiły się też do jej okrągłej twarzy, która z pewnością świeciła się, niczym księżyc w pełni na bezchmurnym niebie. Miała dość. Musiała stamtąd wyjść.

Pochwyciła w obie dłonie kosz z ubraniami, z którymi tarka i gorąca woda z szarym mydłem, zdążyły się już uporać. Miała wrażenie, że całe jej ciało przesiąknęło wilgocią sprawiając, że każdy krok zdawał się cięższy od poprzedniego. Droga na zewnątrz zdawała się trwać wieczność, jednak gdy w jej policzki w końcu uderzyło mroźne powietrze, nigdy nie sądziła, że będzie za nie tak wdzięczna. Odetchnęła z ulgą, zmierzając na tyły namiotu, gdzie na rozciągniętych linkach schła już pierwsza partia ubrań.

Wiedziała, że musiała wyglądać okropnie z ciemnymi plamami od potu, odznaczającymi się na bladozielonej sukience, w brudnym fartuszku, z roztrzepanymi włosami i twarzą, która zapewne odbijała światło z równą skutecznością, co ośnieżona równina. Westchnęła ciężko, strzepując pierwszy materiał, który wpadł w jej dłonie i przerzucając go przez linkę, która podskoczyła parokrotnie pod wpływem nagłego ciężaru.

- No cześć, mała – mrukliwie odparł głos, który rozbrzmiał zdecydowanie zbyt blisko jej ucha.

Yrsa podskoczyła w miejscu, odwracając się gwałtownie, przez co stanęła niemal oko w oko z rosłym wojownikiem. Naręcze ubrań wypadło z jej dłoni, a ona sama czym prędzej odskoczyła z cichym piskiem do tyłu, machając niezgrabnie ramionami, gdy jej drobne ciało zaplątało się w gąszczu zwisających materiałów.

Cichy, głęboki śmiech towarzyszył jej, do póki nie zdołała opanować własnych ruchów, jednocześnie zachować odpowiedniego dystansu. Jej klatka piersiowa nadal unosiła się gwałtownie i Yrsa była pewna, że stojący przed nią wojownik zdecydowanie zdaje sobie sprawę z jej lęku. Chociażby przez to, że jego wzrok nieprzyzwoicie długo spoczął na jej dekolcie.

Wilcza zamiećOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz