— • withered flower • —
(series of shots/dark tower/oof sad)Bitwa w Devan-Toi była okrutna. Zwykle bujna, jaskrawozielona trawa obecnie była skropiona rzadkimi, bordowymi kroplami krwi. Naokoło niej rozrzuceni bez żadnej kontrektej zasady znajdowali się polegli can-toi. Ich maski pozsuwały się z twarzy, ukazując obrzydliwe zwierzęce pyski, obsypane często mgiełką brązowej lub szarej sierści. A pośrodku tego, z niemal nabożną czcią stała czwórka — piątka, wliczając w to billy-blumbera — niemalże wiedźminów, bez tytułów. Najwyższy z grupy, jasnowłosy, z pewnością siebie utrzymywał rewolwer wyrzeźbiony z sandałowego drewna na wysokości piersi. Kobieta pozwoliła sobie na opuszczenie go nieco i uśmiechem skwitowała ich dzieło. Dziewczynka zszokowana wypuściła broń, ignorując powarkiwania zwierzęcia u swych stóp. Zaś mężczyzna, z jakim stykała się ona plecami, nadal trzymał przed sobą kurczowo drugą z broni dinh ich ka-tet, widząc, jak zbliża się do niego sam Leworyca Nonaytha
Był to wysoki, smukły mężczyzna o szczurzej twarzy, zupełnie nie okazujący niezadowolenia, chociaż całe jego życie i przeznaczenie właśnie runęło w gruzach. Po prostu szedł przed siebie, a jego stopy chrzęściły na żwirowej ścieżce.
Człowiek na przeciwko niego, Julian z Lechistanu, obecnie częściej nazywany Jaskrem, opanował drżenie rąk i wymierzył w niego z całą uporczywością, na jaką było go stać. Zdecydowanie nie podobał mu się wyraz twarzy jego przeciwnika. Malowało się na niej nie tylko zadowolenie, ale i coś na kształt pogardy. I dziwnej pewności siebie, jakiej szatyn nie był w stanie zrozumieć. Przecież właśnie przegrał. Stracił wszystko, musiałby być kompletnie szalony, jeśli chciał kierować się teraz prosto w ramiona uzbrojonego przeciwnika, w dodatku jeszcze z poważną raną w nodzę, kulejąc. Z niepokojem zerknął na Geralta po swojej lewej.
Nie. Skup się na Nonayth. Najpierw to, a później idiotyczne ckliwości.
— Dotarłeś do kresu drogi, przyjacielu — zwrócił się do człowieka-szczura. — Zanim dokończę dzieła mego oddanego przyjaciela, może jakieś ostatnie słowa?
Leworyc skinął głową.
— Zatem mów, stary, a streszczaj się, jeśli masz wiele do powiedzenia.
— Jesteście pierdolonymi, tchórzliwymi psami, waść wiedźminie. — wykrztusił can-toi, zataczając się powoli. Fakt, tracił krew w zastrzaszającym tępie, ale nie mógł tego nie powiedzieć przed śmiercią. Teraz jego lewa niga służyła jedynie jako podpórka dla całego, zmęczonego ciała, jak robak bez życia, przyssany do tłowia. — Zasrane kundle zabijające z ukrycia, od co.
Jaskier uśmiechnął się ponuro mrużąc przy tym oczy od popołudniowego słońca.
— A co powiesz o tchórzliwych kundlach, jakie z ukrycia wyniszczają dzieciaki, aby zabić cały świat? Cały wszechświat? — niezbyt subtelna, ale trafna aluzja do Devan-Toi.
Szczur zamrugał czarnymi jak węgielki oczami, nie spodziewając się takiej odpowiedzi.
— Wykonywałem tylko rozkazy.
— I takowym służbistą byłeś do końca — przyznał Julian. — Nigdy w to niewątpiłem. A teraz, adios, baw się dobrze w piekle, Na'ar czy w cokolwiek tam sobie wierzysz.
Nacisnął delikatnie spust, a później obserwował, jak nabój wylatuje z niego i prędko przemierza odległość między lufą a skronią Leworyca.
A gdy to zrobił, kątem oka zauważył jak stojący z boku, zupełnie nieważny strażnik celuje w niego broń. Jaskier miał naprawdę dobru refleks, chyba najlepszy z ich czwórki, ale tego nie mógł uniknąć. Na chwilę otworzył oczy, jak człowiek, który nagle przypomniał sobie o czymś arcyważnym, ale i tak jest już za późno. Julian z Lechistanu skończył swoją przygodę
Yennefer odwróciła się szybko, jako pierwsza reagując i chwytając osuwającego się na ziemię przyjaciela. Zaraz potem jego drugie ramię złapał Geralt, nie pozwalając Ciri zobaczyć kolejnego okropnego widoku w dniu dzisiejszym.— Jaskier? Jaskierku, do cholery.
Jasnowłosy mężczyzna, wysuwając swojego przyjaciela z ramion brunetki, przełożył go sobie przez ramię, co nieopatrznie spowodowało sporą fontannę krwi z ust Juliana. Rozległy się strzały - zapewne Cirilla lub Yennefer zdecydowały się na wendettę dla napastnika ich towarzysza. Nie musiał sprawdzać, czy trafiły. Wiedział.
— Wyjdziesz z tego, Jaskier — powtórzył z uporem dinh, nieświadomie przygładzając rozwichrzone włosy przyjaciela i natrafiając na ślad po kuli. Czasami zdarzały się im gorsze przypadki i jakoś z tego wychodzili. Zawsze i koniec.
Jednak krople krwi pokrywającw urodziwą twarz jego kompana nie były ani trochę pocieszające.
— Geralt? — wychrypiał z trudem. — Geralt, jesteś tu? Niczego nie widzę...
Usiłował wymamrotać jeszcze kilka słów, ale bezskutecznie. Jedynie coraz bardziej pluł szarłatną cieczą, a jasnowłosy coraz bardziej zaciskał na nim swoje ręce, w coraz to większej rozpaczy, jakby licząc, że to utrzyma go dłużej w świecie żywych. Jeśli Gana to bawiło, musiał mieć spieprzone poczucie humoru.
to będzie kontynuowane i dosadnie opisane.
CZYTASZ
buttercups | geraskier trash
Randomczyli geralt, który obraża się, bo kot jaskierka iskierka szarpie mu eleganckie firanki trash ze wspaniałego shipu energicznego barda i nieco mniej energicznego wiedźmina