10

374 32 2
                                    

Will

Zdecydowanie poczułem ciężar słów czarnowłosego. Żeby dokładniej opisać towarzyszące mi emocje pozwólcie proszę, że porównam to do wgniatania w fotel przez jakieś zagmatwane siły fizyki, kiedy samochód gwałtownie przyspiesza. 

Budząc się o samym świcie poczułem się jakby ktoś dodawał gazu z jakiegoś głupiego powodu śpiesząc się na spotkanie z moim końcem.

 Chyba po raz pierwszy przez całe moje ulotne życie nie byłem gotowy do szkoły, bo postanowiłem oddać się wątpliwej przyjemności pisania testamentu. Może i mam szesnaście lat i jedyne co mógłbym oddać to moje podręczniki, ale już widzę, jak przygotowujecie się do własnej śmierci w racjonalny sposób. 

Przekraczając próg szkoły byłem tak pochłonięty wyborem piosenki na pogrzeb, że wpadłem w kościste objęcia Oktawiana. 

Spojrzał na mnie z wyższością, opierając ręce na biodrach  i odezwał się najzimniejszym głosem na jaki najwyraźniej było go stać:

-Jesteś z siebie dumny, co Willy?

-Will.-poprawiłem go.-Słuchaj wybacz, że na ciebie wpadłem, ale naprawdę nie mam teraz czasu...

Oktawian wydał z siebie skrzekliwy dźwięk, który musiał być jego śmiechem. Popchnął mnie w stronę szafek z taką siłą, że na chwilę straciłem ostrość widzenia.

-Myślisz, że coś mnie obchodzi twój czas i brak umiejętności chodzenia?-wysyczał.-W razie gdybyś się zastanawiał, to było pytanie retoryczne.  Nic mnie nie obchodzisz. Za to, to...

Z ostatnimi słowami podetknął mi pod nos telefon, na którego ekranie wyświetlało się zdjęcie. Dłuższą chwilę zajęło mi uświadomienie sobie kto się na nim znajduje. Mimo to aż zagotowałem się z wściekłości, bo ten homofobiczny kretyn marnował mnóstwo mojego czasu.

-Myślisz, że zależałoby mi na ujawnianiu romansu mojego ojca?-odpowiedziałem z  irytacją.

Blondyn schował telefon, zacisnął pięści i rzucił na odchodne:

-Zniszczę cię, Solace.

Przewróciłem oczami, niezupełnie przejęty jego groźbą i ruszyłem w stronę klasy, powłócząc nogami. 

*** 

Dzień przeleciał niezwykle szybko. Nie spieszyło mi się do domu, ale żołądek skręcający mi się z głodu zadecydował co innego. 

Muszę przyznać, że panikowałem. Nie chcę umierać. 

Nico co prawda obiecał, że jesteśmy w stanie to odkręcić. 

-Nie wszystko stracone, Solace.-mówił uspokajająco.

Ale nie potrafiłem mu uwierzyć po tym jaką wersję mojego zgonu mi przedstawił. 

Postanowiłem jednak na chwilę się tym nie przejmować. Jest środa co oznacza, że albo w ciągu trzech dni znajdziemy mordercę albo zginę. Z całych sił starałem się zaufać di Angelo. 

To co zastałem na miejscu mojego zamieszkania nie napawało optymizmem, natomiast skutecznie odciągnęło mnie od wizji mojego morderstwa. 

Mój dom pomniejszył się po lewej stronie. Dokładniej mówiąc po bibliotece pozostała kupka popiołu i zwęglona elewacja. Reszta budynku była nienaruszona, ale i tak zadrżałem na ten widok. 

Cała moja rodzina stała ponuro na podwórku. Mama łkała cicho, Kayla i Austin patrzyli się na to wszystko w szoku, a ojciec czekał na mnie z zaciętym wyrazem twarzy. 

-Co tu się stało?-zapytałem, ale nikt mi nie odpowiedział. 

Apollo odwrócił się do mnie machając pięściami, wściekły jak nigdy dotąd. 

-Spaliłeś ją! Twój szantaż nie wystarczył? Zdjęcie ci nie wystarczyło? Musiały zniszczyć życie nam wszystkim? - krzyczał tak głośno, że cofnąłem się przerażony.

-N-nie, tato, to nie ja, przepraszam! Przykro mi!-broniłem się rozpaczliwie. 

Ojciec uniósł rękę gotów mnie uderzyć, ale uratowała mnie mama ciągnąc go lekko w stronę domu. Dała znać mojemu rodzeństwu, żeby także weszli do środka, ale mnie pominęła.

Ruszyłem za nimi, ale Apollo mnie zatrzymał.

-To  twoja wina.-powtórzył oschle i zatrzasnął mi drzwi przed nosem, pozostawiając mnie w totalnym szoku i rozpaczy. 

Zauważyłem, że zza cytrynowej firanki przyglądają mi się łagodne tęczówki.

-Mamo...?-załkałem, ale ona tylko pokręciła głową i zasunęła żaluzje. 

-Nie mam dokąd pójść...-jęknąłem osuwając się na betonowe stopnie.

Wrześniowy wiatr miotał się między domami, raz po raz wślizgując się pod moją pomarańczową koszulkę. Było zimno, czułem to, ale nie potrafiłem się na tym skupić.

Poczucie bycia całkowitym śmieciem przyczepiło się do mnie jak rzep do psiego ogona. Zwykle umiałem je odgonić, zastąpić czymś pozytywnym, zająć się nauką jakby od tego zależało moje życie.

Teraz za to jedyne co mogłem zrobić to włóczyć się samotnie ulicami tego przeklętego miejsca. Oczy same mi się zamykały ze zmęczenia i jeszcze chwila, a zasnął bym na stojąco. Straciłem poczucie czasu, tak samo jak czucie w nogach. Robiło się ciemno i wszelkie kanalie tego miasta zaczęły wypełzać ze swoich kryjówek jak karaluchy w akademiku.

Byłem wściekły. Wściekły na ojca za to, że mnie wyrzucił. Wściekły na matkę za to, że jak zwykle na wszystko mu pozwoliła. Wściekły nawet na głupią bibliotekę, która postanowiła spłonąć!

Ale złość przyćmiewało poczucie beznadziei. Byłem nikim, byłem sam. 

Nie miałem pojęcia jak długo już szedłem i dokąd dobrnąłem, ale zabrakło mi siły na zastanowienie. Potknąłem się o żółty kosz na śmieci, który zachwiał się i uderzył w czyjś płot z głośnym trzaskiem. Nawet nie zadałem sobie trudu żeby go podnieść. Ległem na ławce niedaleko nieszczęsnego przedmiotu i bardzo szybko zapadłem w sen. 

Sunflowers ~solangelo school AU~( ⏭️)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz