17

591 55 5
                                    

Perpignan, Francja

Przeszły mnie dreszcze na sam jego widok. Znów poczułem się tak, jakbym zobaczył go po raz pierwszy - z nutą tak dobrze znanej ironii na ustach, a jednocześnie tak dalekiej, że wydał mi się kimś innym. Nigdy nie ufałem swoim zmysłom i tym razem nie było inaczej. Nie chciałem zawierzyć im się całkowicie, ponieważ wiedziałem, że kłamią.

Obserwowałem, jak Luciano narzucił na ramiona kurtkę i zwrócił się w stronę niewielkiej latarni, z której wydobywało się światło padające mu na twarz. Nigdy wcześniej nie widziałem go w takim wydaniu i przez chwilę pomyślałem, że teraz też nie powinienem na niego patrzeć. W jego spojrzeniu było coś niepokojącego i nawet, jeśli nie miał złych zamiarów, jego oczy wydawały się jednocześnie zbyt pobudzone i zbyt przygaszone. I dopiero wtedy, kiedy naszła mnie ochota powiedzenia mu o tym, zdałem sobie sprawę z tego, jak absurdalnie to brzmiało.

Szliśmy w pewnej odległości od siebie. Starałem się nie protestować, kiedy nagle złapał mnie za rękę. Ten ruch przypominał bardziej ostre szarpnięcie - do tej pory nieznane. Miał ciepłą dłoń. Tak ciepłą, że wydawała się wręcz obca i nienamacalna. Jednak nawet ona nie mogła mnie ogrzać. Dalej czułem powiew wiatru na plecach i chłód nocy, której ciemność powoli pochłaniała nas obu.

Po kilku minutach Luciano zatrzymał się, a ja wraz z nim.

- Palais des Rois de Majorque - szepnął mi do ucha.

- Nie jestem pieprzonym poliglotą - mruknąłem, usiłując pozbyć się z głowy tych słów i sposobu, jakim je wypowiedział. Gdy mówił po francusku, zmieniał się także ton jego głosu. Był bardziej miękki, znajomy. Jakby na te kilka sekund przełamywał się i zmieniał swoją rolę. Nie wiedziałem, jak powinienem się z tym czuć. A może wcale nie powinienem, bo ten głos nie był przeznaczony tylko dla mnie. Gdy mówił, mówił także do księżyca, gwiazd i wszystkich przypadkowych świadków, ponieważ takiego głosu nie można było zmarnować. Musiał wybrzmieć głośno i wyraźnie.

- To pałac królów Majorki, ignorancie.

- A więc coś w rodzaju muzeum - stwierdziłem, na co pokiwał głową. - Wolno tu palić? - dodałem uszczypliwie.

Za odpowiedź otrzymałem uśmiech - jeden z tych łobuzerskich, które znaczą więcej, niż puste słowa wypowiadane pierwszej miłości za dzieciaka. Ja też posyłałem takie uśmiechy i doświadczałem rumieńców na twarzach dziewczyn, które je ode mnie otrzymywały. I z jakiegoś powodu poczułem się oszukany. Może przez świadomość, że dla niego ten uśmiech przecież nie był równoznaczny z obietnicą.

Rozejrzałem się. Staliśmy przed gotycką budowlą otoczoną masą turystów z aparatami i roześmianymi twarzami. Luciano puścił moją dłoń.

- Za dużo tu zwiedzających - stwierdził. - Chodźmy przejść się po ogrodzie.

Rozejrzałem się, bo jak dotąd nie zauważyłem żadnego ogrodu. Przez moment wydawało mi się, że dostrzegłem zarysy drzew wokół, lecz po dalszym przyjrzeniu się, nadal wydawało mi się, że to tylko rozmazane kształty, a jeden z nich zbliżał się właśnie ku nam. Przetarłem oczy. Nie zatrzymał się. Przeciwnie - był bliżej. Stawał się coraz bardziej realny, mimo że nadal nie odsłaniał swojej postaci. Był tak blisko, że mogłem poczuć go przed sobą. Przypominał cień przybierający różne formy. Jednak nie był prawdziwy. To był tylko zarys... czegoś. A przynajmniej tak myślałem, dopóki nie złapał mnie za rękę. Na początku nie miałem odwagi podnieść wzroku, jednak kiedy to zrobiłem, zobaczyłem parę ciemnych, zapadniętych oczu wpatrujących się we mnie.

Wtedy zrozumiałem, mimo że wolałbym nie rozumieć. I mógłbym przysiąc, że zamarzło mi serce.

Zacisnąłem pięści, ponieważ w tym cieniu, w tych właśnie oczach, rozpoznałem spojrzenie swojej matki. Zawsze tak nieobecnej duchowo i fizycznie, że prawie nie pamiętałem barwy jej wiecznie przekrwionych oczu. Stała teraz przede mną. Bardziej żywa, niż kiedykolwiek. Widziałem jej kości i bladą skórę pełną śladów po brudnych, zakażonych igłach. Brzydziłem się nią i widziałem w niej przyszłego siebie, którego już teraz nienawidziłem z całego serca.

Zdawało mi się, że szepcze w kółko „zabiłeś mnie" i nie może przestać. Zacząłem krzyczeć, a ona razem ze mną. Zdzierałem gardło, podczas gdy ktoś złapał mnie za ramię i pociągnął w dół, w dół aż do podziemi. Zapadłem się w sobie i sięgnąłem czeluści piekieł, które wyrzuciły mnie z powrotem.

- Sebastian. Sebastian.

Nie mogłem oddychać. Odebrała mi dech w piersiach.

- Nie zostawiłem jej. Ja ją zabiłem - powtarzałem ciągle te dwa zdania, jakby były modlitwą i jednoczesnym przyznaniem się do winy.

- Nikogo tu nie ma. Nikogo nie zabiłeś.

- Zabiłem. Siebie też muszę zabić.

- Spójrz na mnie - powiedział. Dopiero, gdy chłopak wypowiedział te słowa, zorientowałem się, że cały czas był przy mnie. - Nikogo tu nie ma. Nikogo. To tylko halucynacje. Załatwię ci trochę morfiny. Uspokoisz się.

Objął mnie, ale nie czułem jego ciała. Wydawało mi się, że już nie byłem zdolny do poczucia czegokolwiek.

- Nie rozumiesz. Ona tak powiedziała.

- Kto?

- Mama - nie czułem nawet łez, które skapywały mi po policzkach. - Nigdy nie miałem mamy. Dlaczego musiałem ją zabić, żeby odzyskać?

Nie odpowiedział.

Tej nocy zasnąłem na jego kolanach, kiedy siedzieliśmy na tylnym siedzeniu samochodu. W powietrzu unosił się dym papierosowy i cichy, prawie niemy szloch Luciano.

we killed our way to heavenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz