ℝ𝕠𝕫𝕕𝕫𝕚𝕒ł 𝟠.

1.1K 50 11
                                    

Strzelnicą była spora polana wśród drzew lasu. Można powiedzieć, że w jego głębi. Tym lepiej dla wszystkich. Na jej krańcach postawione były trzy tarcze.
Przyjaciele doszli do tego miejsca, gdzie byli już inni harcerze, którzy zaczęli jak widać było trening. Dostrzec dało się również Orszę, co nie było standardem. Całą piątą podeszli do mężczyzny.

– Druhu komendancie, jesteśmy i my. – oznajmił Zośka, którego uwagę odrazu przykuła, średniej wielkości skrzynia.

– Bardzo dobrze, że już jesteście. Tutaj – wskazał na przedmiot obok siebie. – Są dozwolone bronie do ćwiczeń. - schylił się i otworzył klapę. W środku znajdowały się owe pistolety.

– Możemy sobie.. wybrać? – spytała niepewnie czarnowłosa.

Orsza skinął głową, lekko się uśmiechając.
Młodzież podeszła teraz pewnym krokiem w stronę skrzyni i zastanawiając, co wybrać. Było tego mnóstwo. Brunetka wzięła do ręki czarny pistolet. Nieduży, średniej wielkości.

– To akurat jest Vis – odparł mężczyzna, patrząc na to, co trzyma w dłoniach Eliza. –  Osiem nabojów, 9mm. Jego prędkość pocisku to ok. 345m/s.

– Dość sporo. – rzekła niebieskooka, obracając w dłoni pistolet.

– Widzę, że wybrałaś ten na trening? – spytał, na co dziewczyna pokiwała głową.

– Przykuł moją uwagę.

– W takim razie.. – Orsza wskazał na pole strzałowe, w którym należało się ustawić, aby oddać cel. Skinęła głową i pomaszerowała się ustawić. Stanęła w wyznaczonym miejscu. Towarzyszył temu Zośka, kierował on kiedy kto ma strzelić.

Całe to trenowanie zajęło dobre 2 godziny lub nawet więcej. Wszyscy poćwiczyli, co wyszło na dobre. Dziewczyny się jeszcze bardziej podszkoliły. Z taką postawą i determinacją do nauki, nic nie jest im straszne. Zależało im, żeby jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki względem obrony własnej, jak i też ojczyzny. Tego pięknego kraju. To nie było już to samo Państwo. Dużo się zmieniło. Nic już nie było takie, jak dawniej. Wcześniej ludzie chodzili zadowoleni, pewni siebie. A teraz? Każdy się boi o swoją rodzinę, po ulicy chodzi jak na szczudłach. W środku cały spięty, lecz nie może dać po sobie tego poznać. Przykułby uwagę szkopów, a tego nikt nie chce.

Lecz nikt nie wie, co przyniesie następny dzień.

***

Dzisiaj był 2 czerwca*. Urodziny Ś.P. Leony Zawadzkiej - mamy Elizy i Tadeusza oraz żony pana Józefa. Standardowo w ten dzień, dzieci przychodziły do sypialni rodziców rano z prezentami i wręczały jej. Jej mąż zabierał ją pod wieczór na romantyczną kolację. Teraz jest to niemożliwe. Nie było jej z nimi.

Na odejście bliskich nie można się przygotować. Śmierć zawsze jest nie na miejscu i zawsze nie w porę – za szybko, za rano, za nagle. Dopada po pracy, przed kąpielą, po obiedzie. Przychodzi w czwartek, a przecież mogłaby w sobotę. Nie pyta, nie uprzedza, nie dyskutuje. Przychodzi i zostawia ból. Ból, który ukoić mogą tylko wspomnienia.

Ciało Leony Zawadzkiej spoczywało na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. Udało się je pochować, mimo okupacji.

Eliza szła właśnie na owy cmentarz. Chciała iść sama. Miał do niej dołączyć Tadeusz, ale uznali, że tak będzie im lepiej.
W dłoniach trzymała bukiet czerwonych tulipanów - ulubionych kwiatów jej mamy.
Włożyła na siebie rozkloszowaną sukienkę w kolorze błękitnym, podchodzącym pod szary. Na nogach miała czarne buciki. Włosy związane w dobieranego warkocza - fryzurę, którą nauczyła ją mama.

W Pogoni Za Szczęściem || TOM I ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz