[16] brzdąc

920 90 25
                                    

grace vanderwall – i don't know my name

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

grace vanderwall – i don't know my name

"I am lost trying to get found
In an ocean of people
Please don't ask me any questions
There'll be a valid answer
Oh I'll just sayThat I don't know my name"

***

Tego dnia słońce przyświecało zza chmur, racząc ciepłem, lecz ani razu nie atakując agresywnie bezbronnych przedziałków, odsłoniętych karków i nosów. W zasadzie było momentami dość chłodnawo, gdy zadął wiatr, wzruszając liście drzew, połyskujące w świetle podobnie do rybiej łuski czy też całej ławicy maleńkich, podmorskich stworzeń. Z kolejnym takim podmuchem Steve zsunął wzdłuż ramion zakasane rękawy letniej kurtki wyciągniętej z dna szafy. 

Za jego plecami chlupotał niby to strumyk, który w rzeczywistości był tylko źródełkiem fontanny, na brzegu której siedział. Kamienny brodzik w swoim wnętrzu, prócz filtrowanej wody, skrywał mieniące się od słońca monety, wiele z nich należące do samego Rogersa, który nie umiał odmówić paru centów zainteresowaniu, z jakim pieniądz był obserwowany w momencie zatopienia. Odetchnął i odchylił się do tyłu, asekurując podpartymi ramionami. Wystawił twarz w kierunku błękitnego nieba, zasnutego puszystymi, leniwie czołgającymi się po nieboskłonie chmurami. Chociaż park nie był opustoszały, towarzyszyło mu dokładnie takowe wrażenie – jakby wszystko zatrzymało się w miejscu, czas był tak względny, jak uczeni o nim mówili i jedynie matka natura trwała dalej, czyniąc to, co do niej należało. 

Po jego bucie bezczelnie przeszedł gołąb, zbyt łasy, aby ominąć przeszkodę. Zaraz potem wycelował dziobem w ziarenko leżące na asfaltowej ścieżce, kradnąc je sprzed nosa innemu skrzydlatemu szczurowi. Rozczarowany nie musiał czekać długo, nim kolejny deszcz najróżniejszych, smakowitych kąsków niczym manna z nieba obsypał jego oraz resztę kotłujących się w pobliżu ptaków, w tym wron, wróbli a nawet kaczek. 

Tony otrzepał rączkę z pozostałości pokarmu i znów zanurzył rękę w papierowej torbie z przygotowaną mieszanką. Przyglądał się niewielkim stworzeniom z uwagą, szacując, które z nich miały szansę zjeść najmniej, wtedy posyłając kolejną porcję właśnie w to miejsce. 

Karmienie ptaków przyjął jako bardzo poważne i odpowiedzialne zadanie, chociaż jeszcze ranem, gdy Steve zaproponował wyjście do parku w tym celu, zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, po co mieliby to robić. Teraz z zaangażowaniem pilnował, aby na bruku nie zabrakło jedzenia, a jego ostrożne, niegwałtowne ruchy spraszały coraz to więcej stołujących dookoła małego dziecka, Steve'a traktując nie inaczej jak statuy fontanny. 

Wrócił do bezcelowego oglądania nieba. 

Lubił w Tonym, że potrafił być, jakby go nie było. Kiedyś obawiał się, że odebrał sobie wszelką prywatność już nawet nie jako opiekun, a jako jedyna osoba, z którą chłopiec miał kontakt i jedynymi wolnymi chwilami dla niego, byłyby te, gdy malec spał. W praktyce Tony wyśmienicie bawił się w swoim towarzystwie. Potrafił zorganizować sobie rozrywkę, nie włączając w to osób trzecich. Nigdy też nie był głośny, rzadko domagał się uwagi. Teraz również. Gdy Steve zamykał oczy, szeleszczenie torby brzmiało jak popychany przez wiatr papierek, który nie trafił do kosza i był to jedyny dźwięk, jaki zdradzał obecność dziecka obok niego. 

call me softly | steve rogersOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz