13-19 czerwca 1914 r.

5 0 0
                                    

/13 czerwca 1914 r., sobota/

Poranek był rześki. Wstałem skoro tylko słońce wzeszło i poszedłem do Natana. U niego na podwórku psów nie ma, a bicykl czekał już na mnie w umówionym miejscu. To jest własność jego ojca i normalnie pewnie nie byłby chętny ot tak, aby mi go pożyczyć, jak to u Żydów bywa. Ale po tej niedawnej akcji ze studentami, jak pocisnęliśmy ich w obronie Natana wtedy na Marynkach, to najwyraźniej dał się jakoś przebłagać synowi, by udostępnić mi jeden dzień swój jednoślad. Wychodząc z podwórka spostrzegłem jeszcze, że w oknie domu za firanką patrzy ku mnie postać z długą białą brodą. Zdjąłem czapkę z głowy, ukłoniłem się, pomachałem i wsiadłem na bicykl kierując się w stronę miasta.

W Puławach byłem przed godziną 7. Pod cerkwią czekało już kilka osób z bicyklami i był pop. Nie znałem nikogo z obecnych, a i też byłem chyba najmłodszy wiekiem. Zobaczywszy mnie ksiądz uniósł w górę ręce w geście zadowolenia. Przypomniała mi się wtedy scena z Mojżeszem z Księgi Wyjścia, co on trzymał ręce w górze podczas bitwy i wtedy Żydzi wygrywali. Tak mi się to jakoś skojarzyło.

Ksiądz powitał mnie najpierw po rusku, a później - znając już moje imię - zaczął wypytywać polską mową skąd przybywam, ile mam lat, czy wyznaję prawosławie, czym się zajmuję. Nie traktowałem tych spytek jako coś złego, bo pop przez cały czas sprawiał wrażenie uradowanego moim przybyciem.

Była godzina 7:30 kiedy pop zebrał nas wszystkich wokół siebie i pobłogosławił, a chwilę później cała grupa cyklistów ruszyła na wycieczkę do Kazimierza nad Wisłą. Było nas łącznie 18 osób, z czego 8 Polaków. Poza mną jeszcze 3 oficerów z tutejszego garnizonu służących w carskiej armii oraz 4 studentów Instytutu Nowoaleksandryjskiego. Pozostałych 10 cyklistów to musieli być albo Rosjanie albo Ukraińcy, bo wszyscy mówili po rusku i to z takim wschodnim akcentem. Kilku z nich na pewno było też studentami miejscowymi, bo trzymali się grupy polskich żaków i coś tam z nimi żartowali i się przekomarzali.

Jechaliśmy niezbyt pospiesznie w stronę mojej wsi, a później przejechawszy Włostowice, także przez Parchatkę i Bochotnicę. Nim dojechaliśmy do Kazimierza Dolnego zrobiliśmy sobie krótki postój w Bochotnicy nad samą Wisłą. Jechało się bardzo przyjemnie, przynajmniej ja miałem takie odczucia. Droga była piaszczysta, choć utwardzona, a po deszczowych dniach nie było już śladu, więc koła nie grzęzły w błocie.

Przybyliśmy do Kazimierza. Na rynku miejscowi już handlowali, ale my nie zatrzymaliśmy się tam. Ksiądz zarządził, że jedziemy pod dąb królewski. Wjechaliśmy na górę zwaną Plebanką i ukazał się naszym oczom olbrzymi dąb, który według opowiadania popa zasadził przed wiekami sam król Kazimierz Wilelki. Drzewo faktycznie było majestatyczne, miało rozłożyste gałęzie i wielki konar, że nawet 3 osoby nie mogły objąć go wspólnie.

Byliśmy na kamieniołomie, na żydowskim rynku, przejeżdżaliśmy też przez jakiś jar, widziałem też prom kursujący na drugą stronę Wisły, widziałem dwa kościoły i zamek i wieżę oraz ze dwa tuziny murowanych spichlerzy. Ale na zamek nie weszliśmy. Musiałem się zadowolić widokiem z daleka, z dołu. Może innym razem uda mi się tam dostać i go spenetrować.

Podczas jazdy bicyklami pop opowiadał po polsku różne historie, na przykład, jak to Polacy i Rusini pokonali wspólnie Niemców pod Grunwaldem w średniowieczu, jak to razem walczyli przeciw islamistom z Azji, którzy się skumali z Kozakami. Widać, że lubił Polaków i zależało mu na utrzymaniu dobrych kontaktów między Polakami i Rosjanami.

Wracaliśmy tą samą drogą. Byłem nieco rozczarowany, bo spodziewałem się, że dane mi będzie zwiedzić dzisiaj zamek kazimierski. Ale tak się nie stało. A sam Kazimierz to muszę przyznać, że całkiem ładna miejscowość.

Franciszek KowalskiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz