cuatro

140 18 15
                                    


     Keith odłożył torbę na szafkę w korytarzu, rzucając do swojej matki ciche "dzień dobry". Nie był w szczególnym nastroju do rozmowy, ale jakaś niewielka część jego mózgu podpowiadała mu, że powinien się komuś wygadać. Zamiast tego jednak upadł na kolana, znokautowany przez wielkiego niedźwiedzia, zwanego dla niepoznaki psem.

— Kosmo, nie! Nie wolno. — Pogroził mu palcem, gdy ten zaczął uporczywie zlizywać róż z jego policzków.

     Śmiał się głośno, czym zwabił matkę do przedpokoju. Ustała w drzwiach, obserwując pocieszne przekomarzanie syna z psem. Niezbyt często miała okazję oglądać go w tak dobrym stanie, bowiem Keith nie uśmiechał się codziennie, jak wielu nastolatków w podobnym wieku.

— Może opowiesz, jak było w szkole? — zagadnęła chłopaka Krolia, odsuwając od niego zwierzę.

    Ten jednak, zamiast dać matce jakąkolwiek odpowiedź, bez słowa pokierował się do salonu, opadając bez życia na kanapę.

— Męcząco — westchnął głęboko, kontynuując. — Zapisałem się na teatr, robię scenografię. Klasa to zaskakująco mili ludzie, szczególnie taki jeden. — Uśmiechnął się ciepło na wspomnienie postaci Lance'a. — Wiesz, mamo. Nazywa się Lance i... uch. Pamiętasz, jak ci mówiłem, że wczoraj obsługiwał mnie w kawiarni ten młody barista? To Lance, chodzi ze mną do klasy i robi super latte!

     Nie planował tak dużo mówić, ale gdy tylko wkroczył na temat Latynosa, słowa zaczęły wypływać same, bez jego kontroli. To, co nowo poznany chłopak zrobił z jego mózgiem przekraczało możliwości poznawcze Kogane.

— Czyli, jak zakładam, zaliczamy dzień do udanych?

— Och, tak! — Klasnął w dłonie, a Krolia spojrzała na niego jak na szaleńca.

     Zazwyczaj nie wracał do domu w tak dobrym nastroju, a po pierwszym dniu spodziewała się wszystkiego: przerażenia, zdezorientowania, zaciekawienia, ale z pewnością nie tak wielkiej euforii, jaką emanował chłopak.

     Keith bez większych wyjaśnień ruszył do swojego pokoju, a pies bez zastanowienia pobiegł za nim, prawie wpadając na nogi chłopaka. Zwierzę nie było najmłodsze, ale do starości jeszcze mu brakowało. Jednak Kogane czasami żartował, że z każdym kolejnym rokiem komórek w mózgu Kosmo ubywało. Kilka razy zdarzyło mu się obserwować, jak pies wchodzi prosto w ścianę zupełnie tak, jakby jej nie widział.

— Jezu... — jęknął cicho, upadając twarzą prosto w poduszkę.

     Sam nie rozumiał, co się właściwie dzieje. Lance był miły; jakby, umiał robić kawę, więc dostawał dodatkowe punkty do respektu. Jego przyjaciele wydawali się kochani, ale razem tworzyli mieszankę wręcz wybuchową. Przytłaczali go swoją energią niemiłosiernie, a mimo to Keith odczuwał wyraźną potrzebę spędzania z nimi czasu.

     Owszem, nie zamierzał już więcej unikać spotkań towarzyskich.

     Lance do domu wrócił chwilę przed dziesiątą wieczorem. Zupełnie nie planował zasiedzieć się u Hunka tak długo, ale dogłębne omówienie każdego ważnego dla nich tematu zajęło im znacznie więcej czasu, niż początkowo planowali.

     Próbował zachowywać się jak najciszej, aby nie robić zbędnego zamieszania.

     Oczywiście, to Lance, więc upuścił klucze, uderzył plecakiem o szafkę i nieumyślnie trzasnął drzwiami (łudź się dalej, McClain).

— Lance McClain! — Usłyszał zirytowany głos starszej siostry, Veronici, siedzącej na kanapie i obracającej w dłoni bransoletkę. — Ja rozumiem, znajomi i te sprawy, ale naprawdę moglibyście nie siedzieć u siebie do nocy w środku tygodnia.

MAGLOWNICA; klanceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz