siete

117 14 9
                                    

     Lance McClain nie był gotowy na wizytę kogokolwiek w swoim domu, a już na pewno nie kogoś takiego, jak Keith. Musiało być perfekcyjnie, ale z jego rodziną dzieją się różne rzeczy i nie wiedział, czy to wszystko ma prawo się udać. Myślał o tym zdecydowanie zbyt długo, ale nie mógł nic na to poradzić. Martwił się jak chyba jeszcze nigdy.

     W szkole cały czas nieco panikował, ale ze wszystkich sił starał się nie pokazywać tego po sobie. Przecież to on, i tak wszystko widać było jak na dłoni. Pidge wiedziała, że coś jest na rzeczy, choć powstrzymywała się od jakichkolwiek zgryźliwych komentarzy. Nigdy wcześniej nie widziała chłopaka aż tak zdenerwowanego i nie chciała nawet myśleć, co by było, gdyby zaczęła jeszcze grać na jego emocjach. Wolała oszczędzić mu dodatkowego stresu, więc po prostu siedziała cicho, zerkając porozumiewawczo na Hunka.

     Kiedy tylko Lance przekroczył próg domu zaczął krzyczeć, biegać dookoła i panikować gorzej niż kiedykolwiek. Głos chłopaka stawał się coraz wyższy i jeszcze bardziej zachrypnięty.

— Niedobrze mi, Jezu — jęczał bezustannie, czując, że jeszcze chwila, a dosłownie eksploduje ze zdenerwowania. Pamiętał dokładnie, jak Marco się żenił i zachowywał się bardzo podobnie. Latał jak oparzony po domu, prawie prując garnitur. Niemal stawał na głowie, by jego przyszła żona nie pomyślała, że zapomnieli o którymkolwiek ze szczegółów. Cała rodzina była niezłymi panikarzami, ale Lance chyba wszystkich ich bił na głowę.

— Lance, wyluzuj, wszystko będzie dobrze, co nie? — Veronica rozumiała go zupełnie, ale zdawała sobie sprawę, że stres ani trochę mu nie pomoże.

— Nie, jeśli cokolwiek będzie źle, to nie wiem, co zrobię. To Keith, rozumiesz? — krzyczał i naprawdę zaczynał być nie do zniesienia. Rodzina byłaby gotowa go rozszarpać, gdyby nie to, że przysięgali sobie pomoc bez względu na okoliczności. — Mamuś! Zrobiłaś to jedzenie, prawda? Powiedz, że tak, błagam!

      Ustawiał wszystkich do pionu, zupełnie tak, jakby zaraz miał złożyć im wizytę sam Prezydent. Wszyscy nie mieli jednak wątpliwości, że nawet w takim przypadku nie odstawiałby aż takich cyrków, jak teraz. Skakał dookoła każdego, zaprzągł do pracy nawet najmłodsze rodzeństwo, które z uciechą biegało po domu z miotełkami do kurzu.

     Jego pokój nadal pozostawał w lekkim nieładzie, trochę rzeczy walało się po podłodze, na przykład podręcznik do matematyki czy dresowe spodnie od piżamy. Bywało jednak gorzej, jeśli miał być szczery. Za to dom tak w ogóle wyglądał bardzo dobrze. Poduszki ułożone perfekcyjnie na kanapie, jedzenie gotowe do upieczenia stało w lodówce i na blacie wyspy kuchennej. Wszystkie świeczki, koszyczki i inne ozdóbki stały na półkach i na stole w idealnych kompozycjach, w końcu Rachel poświęciła na układanie ich ostatnie czterdzieści minut. W głowie kodowała sobie wszystkie rzeczy, jakie zrobiła dla brata w związku z pojawieniem się Keitha w jego życiu. Liczyła, że chłopak jej się później odwdzięczy, a jeśli nie, to obiecała sobie, że sama mu się przypomni.

     Lance po sprawdzeniu wszystkiego w końcu usiadł, jednak dosłownie na przerażająco krótki moment.

— Stary, wyluzuj, serio — roześmiała się Rachel, zajęta tym razem wycieraniem umytych talerzy. — To nie twój narzeczony, nie będzie żadnego oficjalnego przedstawiania się rodzicom. Chłopie, robisz z nim tylko projekt!

     Lance zupełnie przestał słuchać wszystkich dookoła. Oddychał głęboko, choć jego ciało nadal trzęsło się niemiłosiernie. Rachel chyba miała rację, ale nigdy nie miałby odwagi tego przyznać. Nie po tym, gdy darł się na nich przez ponad godzinę.

— Ach! — wrzasnął, gdy tylko usłyszał dzwonek do drzwi. — Błagam, zachowujcie się!

     Ostatni raz odetchnął w celu uspokojenia się i ruszył pewnie w kierunku wejścia do domu. Nogi miał jak z waty, oddech świszczący, ale nie mógł pozwolić sobie na niepewność. Na pewno nie w tym momencie.

MAGLOWNICA; klanceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz