[01] SZCZYPTA ZŁUDNEJ NADZIEI.

554 31 104
                                    

☀☀☀

— Lys, purwa!

Wzdrygnęłam się solidnie, rozchylając lekko ciężkie powieki, a oczy niemal od razu zapiekły mnie od nagromadzonych w nich słonych łez. Nawet nie wiem, w którym momencie przestałam szlochać, a zwyczajnie zasnęłam z wyczerpania i bólu, który wręcz rozsadzał mi czaszkę. Majaczyłam gdzieś między snem, a jawą, próbując poskładać rozpierzchnięte wokół tylko jednego tematu myśli. Podparłam się na łokciach, z niemałym trudem unosząc obolałą głowę, a moje złamane spojrzenie niemal od razu padło na nachylającego się nade mną chłopaka.

Dopiero teraz zaczęły dochodzić do mnie huki rozbrzmiewające gdzieś niedaleko i głośne wrzaski, na które już nie reagowałam. Nie obchodziło mnie to, co się tam działo. Chciałam tu zostać, wciśnięta w kąt i dławiąca się swoimi łzami, bo tak było najłatwiej. Jednak nawet ich mi zabrakło, kiedy zdołały zaschnąć na moich zmarzniętych policzkach. Przewieszony przez szyję wisiorek wypalał mi skórę, a ja nie miałam sił zerwać go i cisnąć gdzieś daleko w przestrzeń. Wisiał więc na przypadkowo zebranym Jeffowi sznurku, z podkradzioną Budolom masą i koślawo wyrytymi literami, które zlewały się w dwa rozdzierające duszę słowa. Nienawidziłam marzeń. Dawały tylko złudną nadzieję, że będzie lepiej. Ludzie wierzyli w nie z całego serca, kiedy naiwność wbijała sztylet w plecy, żeby już nigdy nie podnieść się z klęczek. To odbierało zmysły i zabierało oddech z płuc.

Nadzieja była kłamstwem. Małym i słodkim kłamstewkiem, którym poili nas codziennie i od którego uzależniali, by na koniec wyrwać nam je długimi szponami. On tam został. Mój mały, śliczny chłopczyk leżał na zakrwawionej posadzce w siedzibie DRESZCZu, a ja nie mogłam już nic zrobić. Zupełnie nic. Straciłam go, na zawsze.

— Chodź — donośny głos Minho wdarł się do moich uszu, odbijając się echem wewnątrz czaszki. Rozbił każde tworzące się w niej słowo, ale wywołał jeszcze większy chaos. Pokręciłam głową, wdychając powietrze łapczywie, bo ucisk w klatce piersiowej nasilił się, a widok rozmazał. Oczy piekły mnie okrutnie, a samo przymknięcie powiek powodowało nagromadzenie się w nich łez, więc kiedy tylko zdecydowałam się spojrzeć na jego przejętą twarz, kilka słonych kropli zamajaczyło mi na linii wodnej.

— Gdzie? Po co? — Wyrzuciłam z siebie jak w amoku, kuląc się mocniej, gdy coś walnęło tuż obok nas. Za jego plecami rozciągał się piach, a nad głowami majaczyły gwiazdy, na których widok mój żołądek się skręcał. Chciał być jedną z nich. Marzył o dotknięciu ich tak, jak ja marzyłam o wolności dla nas. To wszystko runęło. Rozbiło się o twardą świadomość, kiedy zdecydowałam się narazić go dla głupiej chęci wyrwania się spomiędzy murów. Poświęcił się. Poświęcił wszystko, co miał. — Minho, co się dzieje?

Głos łamał mi się niebezpiecznie, a tęczówki wodziły panicznie wkoło. Jak bumerang zaczęło do mnie docierać, że ja wciąż żyłam. Że myślałam, chociaż to tak bolało. Że oddychałam, mimo wrażenia duszenia. Że mówiłam, choć zdawało się, że słowa te nie należały do mnie. Że moje serce nadal głośno biło, aczkolwiek połamało się na kilkaset krwawych kawałków. Dźwięki nasilały się, stawały się bardziej bolesne i przerażające, a ja nie miałam pojęcia, co się stało. W środku rozpadałam się na nowo z każdą kolejną sekundą.

Brunet nie odpowiedział mi, tylko złapał zimnymi palcami za mój nadgarstek, drugą ręką otaczając moje ramiona i, nim się zorientowałam, pociągnął mnie w swoją stronę. Stanęłam chwiejnie na ziemi, czubki butów zatapiając we wciąż nagrzanym piachu. Nie czułam się w ogóle stabilnie. Nogi pode mną drżały i były jakieś miękkie, widok nadal był zamazany, a krzyki i nawoływania sprawiły, że czułam się jak wyrwana z innego obrazka.

SUFFERING · The Maze Runner: The Scorch Trials [2] ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz