♠Pewnego razu w Detroit♠

694 49 14
                                    

 Connor wyjrzał przez szybę starego Lincolna, który stanął przed DPD Central Station. Koło niego, na miejscu kierowcy, siedział Hank Anderson, klnący od rana na szwankujący silnik. 

 — Jebany złom... — mruknął pod nosem.

 — Po pracy obiecuję zadzwonić po mechanika, poruczniku — odparł Connor spokojnie, niewzruszony agresją mężczyzny.

 — W tych czasach nie można ufać mechanikom, potrafią tylko wszystko jeszcze bardziej spierdolić...sam muszę zajrzeć pod maskę. 

 — Jak pan uważa, poruczniku — powiedział android. Hank spojrzał na niego z poirytowaniem, gasząc silnik i chowając kluczyki do kieszeni kurtki. 

 — Możesz przestać z tym "panem"? Mieszkamy pod jednym dachem — burknął. 

 Connor chrząknął z zażenowaniem, wysiadając z auta razem z porucznikiem.

 — Eee...jak uważasz, Hank — poprawił się.

 Od wielkiego przełomu, jaki nastąpił po działaniach Jerycha, minął już ponad rok. Ponad dwanaście miesięcy, które czołowi działacze na rzecz praw androidów poświecili ciężkiej pracy nad przepchnięciem wszelkiego rodzaju reform, a Connor nadal nie do końca czuł się równy ludziom. Zresztą, jak miał się tak czuć? Strefy tylko dla ludzi nadal cieszyły się uznaniem w świetle prawa, a kodeks karny morderstwo "robota" traktował znacznie lżej, niż nawet pobicie człowieka. Pewnie powinien dołączyć do Jerycha na stałe, walczyć o swoje, zmieniać świat na lepsze u boku Markusa. Ale zamiast tego podkulił ogon i wrócił do tej swojej żałośnie opłacanej pracy w Detroit City Police Department, nie zerwawszy sobie nawet z głowy tej cholernej diody... 

 — Kurwa, zimno tu — mruknął Hank, a jego oddech zawisł w powietrzu jak papierosowy dym. — Ty może nie czujesz, ale mi tu tyłek odmarza. Chodź, idziemy do środka. 

 — Tak jest, poruczniku.

 — Przestań z tym porucznikiem.

 — Postaram się. 

 Obszedłszy recepcję i zostawiwszy kurtkę Hanka w szatni, mężczyźni jak co rano przywitali się ze współpracownikami i znaleźli się przy biurkach należących do poszczególnych policjantów. Koło tego, przy którym zasiadywał detektyw Reed, znajdowało się jedno podwójne — niegdyś z podpisem "porucznik Anderson", dziś "porucznik Hank Anderson i cyberdetektyw Connor Anderson". Cyberdetektyw, by nikt nie pomylił go z detektywem ludzkim (jakby to robiło jakąś różnicę). W pracy nadal nie traktowano go jak równego innym policjantom, ale przywykł do tego. Lubił tę pracę. Lubił poczucie stabilności, jakie mu dawała, i lubił, że nadawała jego życiu cel. Po to został stworzony; żeby być detektywem. Myśl ta, choć ograniczająca, zdawała mu się całkiem przyjemna. 

 I wszystko byłoby jak zwykle, gdyby przy tym ich biurku nie stał jakiś zupełnie im nieznajomy, blondwłosy chłopak. 

 Na nosie nosił duże, okrągłe okulary, za którymi chowały się oczy i hipnotyzującym odcieniu zieleni, ale naznaczone worami spowodowanymi najpewniej wieloma nieprzespanymi nocami. Jego uszy zdobiła masa czarnych kolczyków o różnych kształtach, a na szyi miał wysoki choker w tym samym kolorze. Trudno było odmówić mu wyczucia stylu, nawet jeśli był to styl nieco alternatywny. Choć sprawiał wrażenie, jakby ciągnęło go do klimatów gotyckich, na sobie miał zwykły, wełniany sweter, który choć nie miał wzorów wyglądał jak wydziergany wnuczkowi przez babcię. Nie wspominając o uśmiechu na twarzy, który gotom zwykle nie przystawał. 

 — Dzień dobry panom! — zawołał od razu, gdy Connor i Hank podeszli do swych stanowisk.  — Nazywam się Anthony Perry i jestem tutaj nowym asystentem. Bardzo miło mi panów poznać! 

 — Dzień dobry, panie Perry. Nazywam się Connor Anderson i mam nadzieję na owocną współpracę — odparł android grzecznie, po czym spojrzał na Hanka, sugerując mu, że teraz jego kolej. Mężczyzna przewrócił oczami.

 — Hank Anderson... — burknął od niechcenia. 

 Connor pozwolił sobie na szybki, dyskretny skan. Anthony Perry, lat 20, urodzony drugiego listopada, brak przeszłości kryminalnej, wada wzroku -3.50 w lewym oku i -3.75 w prawym. Brak wykształcenia, kwalifikacji, doświadczenia. 

 — Pracuję tu już prawie siedemnaście lat i zawsze dawaliśmy sobie radę parzyć kawę sami — oznajmił porucznik ni z tego, ni z owego, kiedy Anthony już chciał powiedzieć coś jeszcze.

 Blondyn uśmiechnął się krzywo, nieprzyzwyczajony jeszcze do złośliwości Hanka i wyraźnie nimi zawstydzony. 

 — Zawsze miło jest zobaczyć nową twarz i nowe stanowisko. Na pewno dzięki obecności asystenta praca będzie szła sprawniej — wtrącił Connor. Perry nie wyglądał na przekonanego, ale skinął głową, uśmiechając się sztucznie. 

 — Mam nadzieję. W każdym razie... — Chłopak chrząknął nieporadnie, unosząc wymiętą już teczkę. — Poproszono mnie, abym przekazał państwu Anderson...

 — Państwu? — spytał Hank, po czym roześmiał się głośno, aż na twarz biednego Perrego wstąpiły rumieńce wstydu.

 — Przepraszam...mają panowie takie samo nazwisko, więc myślałem, że panowie są... — Zawiesił głos.

 — Przejąłem nazwisko porucznika z braku innego pomysłu — wyjaśnił Connor spokojnie, choć na samą myśl, że Perry wziął ich za małżeństwo też chciało mu się śmiać. Ale jemu, w przeciwieństwie do Hanka, młodego asystenta było trochę żal. Sam też przez to przechodził...

 — Bardzo przepraszam, to już się nie powtórzy — wymamrotał blondyn. — W każdym razie, poproszono mnie, abym przekazał panom, że właśnie przyszło do nas nowe zgłoszenie morderstwa i są panowie...

— Perry! — Mężczyźni nagle usłyszeli znajomy głos z biurka obok. Chłopak błyskawicznie odwrócił głowę, niemal przy tym podskakując. No tak. Jeśli ktoś w DPD Central Station szczerze cieszył się z tego, że został zatrudniony asystent, to był to Gavin Reed. — Zrób mi kawę! — rozkazał z wyższością w głosie. Perry kiwnął gorączkowo głową.

 — Oczywiście, panie Reed! — odparł błyskawicznie. Przez myśli Connora przemknęło pytanie, na jak długo blondynowi wystarczy tego fałszywego zapału. — Są panowie oczekiwani na miejscu zbrodni, więc proszę już zacząć się ubierać. Wszystkie potrzebne informacje wysyłają się do cyberdetektywa Andersona. Życzę panom powodzenia! — zwrócił się do nich, po czym odszedł i zniknął gdzieś w pokoju pracowniczym.

 Porucznik gwizdnął, ignorując radę Perrego, by się ubierać, i opadając na siedzenie przy swojej stronie biurka.

 — No proszę, asystent. Takiemu to dobrze. Cały dzień siedzi na dupie przy ekspresie, a dolar kapie jak z kranu... — powiedział. Connor usiadł na krześle naprzeciwko, obrzucając akta co ciekawszym spojrzeniem. 

 — Nie sądzę, aby tak dużo mu płacono, poruczniku. To pewnie studencka praca.

 — A jest na studiach? — zapytał Hank, bardziej z podziwu dla umiejętności skanowania, jaką posiadał Connor, niż z czystej ciekawości.

 — Nie posiadam takich informacji. Wiem tylko, że jest w wieku studenckim, poruczniku — odrzekł android szczerze. Hank przewrócił oczami.

 — No tyle to sam widzę... — mruknął.

 — Nie ubiera się pan, poruczniku? — zapytał Connor, zmieniając temat. Mężczyzna machnął ręką.

 — Chuj z tym, martwego pięć minut nie zbawi.

 Connor uśmiechnął się, wzrokiem szukając Perrego gdzieś w pokoju pracowniczym. No tak. Martwego pięć minut nie zbawi. 

Krew ma kolor bordo 【Detroit Become Human - Connor x m!OC】Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz