To była długa noc.
Gdy dotarłyśmy wreszcie do wioski, wybiła godzina pierwsza w nocy. Wspólnie uznałyśmy, że nie powinnyśmy zbliżać się do Hogwartu przed trzecią rano, ale też nie powinnyśmy wyczekiwać całkowitego wschodu słońca. Po piątej nad ranem większość ludzi zacznie się budzić i szykować do dnia, istniało zbyt wielkie prawdopodobieństwo natknięcia się na kogoś. Najlepszą porą na powrót do zamku wydawała się być godzina czwarta – na moment po pełni i na chwilę przed wschodem słońca.
Do tego czasu musiałyśmy sobie jakoś poradzić.
Miałyśmy chociaż na tyle szczęścia, że pogoda się uspokoiła. Przestało się zanosić na ulewę, a i wiatr odrobinę zelżał.
Ponieważ był weekend musiałyśmy trzymać się z dala od głównych ulic, w obawie, że natkniemy się na jakiegoś nauczyciela (lub kogoś, kto mógłby nadto zainteresować się, co dwie trzynastolatki wyrabiają o pierwszej nad ranem z dala od Hogwartu).
– Zastanawiam się – odezwała się cicho Lily – czy na stacjach kolejowych w świecie czarodziejów również są zadaszone przystanki lub ogrzewane pomieszczenia, w których można poczekać na swój pociąg.
Wzruszyłam ramionami. Szczerze, nie miałam pojęcia.
Czarodzieje raczej nie podróżują pociągami, pomyślałam logicznie. Zwykle korzystają z magicznych form transportu – kominków, świstoklików czy teleportacji – które są dużo szybsze i praktyczniejsze.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałam – ale czy z Hogsmeade odjeżdżają jakieś inne pociągi, prócz ten z Hogwartu?
Lily wyraźnie się zasępiła.
Noc może nie należała do mroźnych, ale wiele bym wtedy dała, by skryć się w jakimś suchym i ciepłym miejscu. Gdzie może i mogłabym zdrzemnąć się na godzinkę.
– Możemy sprawdzić. Mamy mnóstwo czasu do świtu – powiedziałam, siląc się na optymistyczny ton. – A jeśli nie będziemy mogły zostać na stacji, to możemy zaczaić się w parku, z którego odjeżdżają powozy. Jeśli dobrze pamiętam, stały tam jakieś ławki. Mogłybyśmy wyczarować parę tych błękitnych płomyków... a może nawet udałoby nam się zmienić liść w koc?
– Zmienić liść w koc raczej nie damy rady, ale znam zaklęcie powiększania. Mogłybyśmy zaczarować nasze szalki – stwierdziła Lily z nieco większym zapałem.
Moja relacja z Lily przypominała huśtawkę. W jednej chwili dogadywałyśmy się tak świetnie, że mogłyśmy kończyć swoje zdania, a pięć minut później skakałyśmy sobie do gardeł.
Tak to mniej więcej wyglądało w początkowych latach.
Dopiero, gdy dorosłyśmy... gdy miałyśmy te siedemnaście lat i musiałyśmy sprostać dorosłemu życiu... i wojnie, która nadciągała, zaczęłyśmy się przyjaźnić. Potrzebowałyśmy siebie nawzajem, by przetrwać jakoś ten czas.
– Brakuje ci jej czasem? – pyta delikatnie Dorcas. Patrzę na nią, ale wzrok mam trochę nieobecny.
Próbuję przypomnieć sobie ich twarze.
– Ich wszystkich mi brakuje. Dorcas, Jamesa, Syriusza, Marlene... a nawet Petera – odpowiadam po chwili. Dorcas marszczy brwi. – Zrobił złe rzeczy, ale nie urodził się złym człowiekiem. Peter był miły i przyjacielski. Po prostu nie dało się nie darzyć go sympatią. Ale chłopcy nigdy nie troszczyli się o niego, tak jak o siebie nawzajem. Petera częściej traktowali, jak piąte koło u wozu. Zbyt często powtarzali mu, że jest mięczakiem, tchórzem, głupcem... W którymś momencie zwątpił w tę przyjaźń, a oni to wykorzystali.