Dzięki Ci wielkie, Merlinie, że ziemia wyłożona była liśćmi! W innym wypadku przy lądowaniu skręciłabym sobie kark, co byłoby naprawdę żałosnym sposobem na zakończenie mojego i tak marnego żywota.
Podniosłam się z ziemi, jęcząc z bólu.
– Przeklęta babsko! Że też akurat dzisiaj wzięło ją na przechadzkę w świetle księżyca – gderałam pod nosem, otrzepując się ze zgniłych i wilgotnych liści.
Chwyciłam za różdżkę i machnęłam nią przed sobą, szepcząc pod nosem zaklęcie. Koniec mojej różdżki rozbłysnął rażącym, błękitnym promykiem światła. Zmrużyłam powieki i rozejrzałam się wokół.
Nie otaczało mnie nic nadzwyczajnego – jedynie skaliste ściany i wąska ścieżka, biegnąca tylko w jednym kierunku. Wokół niósł się zapach wilgoci i stęchłych liści.
Nie zastanawiałam się wiele nad tym, co dalej. Z doświadczenia – które opierało się na przeczytanych przeze mnie książkach przygodowych – wiedziałam, że im dłużej człowiek myśli, tym realniejsze stają się jego obawy. Ruszyłam w głąb upiornego korytarza, ostrożnie stawiając każdy krok (bo ostatnie, co było mi potrzebne, to skręcona kostka).
Robiłam, co mogłam, by nie wydawać żadnych odgłosów. Szłam niemal na palcach. Ręce trzymałam sztywno, by nie szeleścić ubraniami. Brałam płytkie oddechy z rozchylonymi lekko ustami.
Dreptałam w niezamąconej ciszy, aż tu nagle coś porządnie huknęło o ziemię. Podskoczyłam ze strachu, omal nie wypuszczając z ręki różdżki. Panicznie obejrzałam się za siebie, ale nie zobaczyłam nic, prócz kompletnej ciemności.
– To pewnie burza – powiedziałam sobie w myślach. Bo tak bardzo chciałam w to wierzyć...
– Albo morderca – odpowiedział mój mózg.
– Zamknij się – odfuknęłam.
W głębi duszy wiedziałam, że nie byłam już sama. Ktoś zszedł do tunelu i szedł w moją stronę. Może był tuż za mną...
– Teksańska masakra z piłą mechaniczną. Pamiętasz ten horror? – Zacisnęłam usta i przyspieszyłam kroku. – Ta maska z płatów skóry...
– Przestań.
– ...i kępki włosów...
– Fuj.
– ...jelita.
– Nienawidzę cię.
Coś trzasnęło.
– Słyszałaś to?
Jakby gałązka złamała się pod ciężarem stopy.
– Nie! – ale przyspieszyłam jeszcze bardziej. Korytarz zaczął delikatnie piąć się w górę i zakręcać w prawo. Miałam nadzieję, że to oznaczało, iż byłam coraz bliżej do wyjścia.
– Naprawdę nie usłyszałaś tego niepokojącego szelestu? Brzmi jakby ktoś się za tobą skradał.
– To tylko wiatr. Zamknij się.
To był beznadziejny pomysł, pomyślałam sobie. Przychodzić tu samej w środku burzowej nocy. Powinnam była zabrać ze sobą jakieś wsparcie. Na przykład takiego Franka Longbottoma – głównego pomysłodawcę mojej (prawdopodobnie) morderczej wyprawy. Powinien być tu ze mną.
Frank był ode mnie starszy, odważniejszy i znał dużo więcej zaklęć. Poza tym świetnie nadawał się na ofiarę. Zapewne z uśmiechem poświęciłby swój własny żywot, bym ja mogła uciec i dożyć swojego szczęśliwego zakończenia. W podzięce mogłabym – na przykład – nazwać swoje pierwsze dziecko jego imieniem. Niezależnie od płci. Jestem prawie pewna, że doceniłby mój gest.