– Która godzina? – pytam, rozciągając odrętwiałe ramiona. Może dla większej wygody powinnyśmy przesiąść się na kanapę w salonie? A może do sypialni pod kołdrę?
Dorcas podnosi wzrok na zegar wiszący nad kuchennymi drzwiami. Mrużąc oczy, próbuje rozszyfrować godzinę.
– Dwudziesta druga trzydzieści osiem – odpowiada w końcu i wstaje z kuchennego krzesła. Zabiera puste szklanki. – Zrobię nam po jeszcze jednej herbacie, a ty opowiadaj, co było dalej.
– Klient, a nasz pan – mruczę pod nosem. – Pierwsze tygodnie wakacji spędziłam z Syriuszem.
Zabrałam go do wspomnianego kina i salonu gier. Oprowadziłam go po okolicy, tłumacząc mu, jak wygląda codzienne życie mugoli. Zaprowadziłam go nawet pod moją starą podstawówkę. Był tym wszystkim wniebowzięty! Sporo czasu spędziliśmy też w parku Regenta, próbując swoich sił w jeździe na deskorolce czy na rowerze. Syriusz uznał jednak, że mugolskie środki transportu są dla niego zbyt powolne oraz nudne i, że woli pozostać przy tradycyjnej miotle.
Takie miał zdanie, gdy przejechał tyłkiem po asfalcie z trzy metry.
Raz odwiedziła mnie Marlene. Planowałyśmy wycieczkę do Londyńskiego Zoo, lecz pogoda nam nie dopisała. W zamian jej tato podrzucił nas do knajpki retro, gdzie serwowano najlepsze frytki, burgery i koktajle mleczne w całym Londynie.
Pierwszy tydzień sierpnia spędziłam u Dorcas.
Początkowo moi rodzice nie bardzo chcieli zgodzić się na ten wyjazd. Meadowes mieszkała wysoko na północy kraju w czarodziejskiej wiosce nieopodal Edynburgu i uważali, że to za daleko. Ale ostatecznie po długich namowach, hektolitrach wylanych łez oraz ingerencji w sprawy Pani Meadowes moi rodzice skapitulowali.
Z tatą pojechałam pociągiem, aż do Manchesteru. Tam dostałam bilet do Edynburgu, gdzie pojechałam już sama. Ze stacji odebrała mnie mama Dorcas i w ułamku sekundy przeteleportowała nas do ich domu.
Rodzinna posiadłość Meadowes nie była ogromna, ale za to bardzo klasyczna. Z zewnątrz ich dom wyglądał, jak średniowieczna kamienica. Wnętrze był bardzo przestrzenne i jasne. Za domem był ogromny ogród i to tam spędzałyśmy większość swojego dnia.
– Jest piękna pogoda, dzieciaki. Idźcie na dwór. Pozażywajcie trochę witaminy D – mówiła Pani Meadowes z cukierkowym uśmiechem, wypychając nas z domu przez drzwi tarasowe. Ale wiedziałyśmy, że po prostu miała dość naszych krzyków i pisków, które uniemożliwiały jej skoncentrowanie się przy pracy.
Wieczorami siedziałyśmy w bibliotece, przeglądając książki w poszukiwaniu nowych, ciekawych zaklęć. Chciałyśmy nawet sięgnąć po te lektury, które w Hogwarcie zapewne stałyby w dziele ksiąg zakazanych. Jednak prędko zrezygnowałyśmy z tego pomysłu, gdy jedna z tych ksiąg rzuciła się na nas z zębami i nieomal odgryzła mi nos.
Poznałam też jej babkę.
Wbrew temu, co opowiadała mi o niej Dorcas, wcale nie była ona starą, szurniętą Afrykanką. Znaczy... była starą (nawet bardzo) Afrykanką, ale szurnięta to nie jest przymiotnik, którym bym ją opisała. Dzika bardziej mi do niej pasuje. Lesedi Meadowes była kobietą pełną wigoru, świetną kucharką i – choć niezła z niej była bajkopisarka – to opowiadała naprawdę porywająco.
Potem wróciłam do domu i rozpoczął się szał przygotowań na powrót do szkoły. Z rana biegałyśmy po księgarniach za ćwiczeniami do matematyki dla Crystal, a po popołudniu leciałyśmy na ulicę Pokątną po kociołki, mundurki i pióra.
Nasza mama była tak zestresowana, że przez sen recytowała listę zakupów.
– Mundurek, piórnik, ołówki, kociołek, różdżka, ćwiczenia z francuskiego, strój sportowy, baleriny, kurtka zimowa...