Wyskoczyliśmy z wagonu na – wyłożony drobnymi, połyskliwymi kamyczkami – chodnik.
– Pirszoroczni, pirszoroczni – przez peron przetoczył się donośny, gruby głos. Oboje podnieśliśmy głowy i spojrzeliśmy na włochatego mężczyznę, wzrostem dwukrotnie przewyższającego dorosłego człowieka. W ogromnej łapie trzymał drewnianą laskę, a u jej szczytu chybotał się zaświecony lampion. – Pirszoroczni! Pirszoroczni za mną – pokrzykiwał raz po raz, idąc wzdłuż peronu.
Zatrzymał się przy wąskiej ścieżce, prowadzącej w głąb gęstego i mrocznego lasu. Gdy grupka – około sześćdziesięciu dzieciaków – zebrała się pod włochatym mężczyzną, ten poprowadził nas w przejście.
Spojrzałam w bok na Remusa, lecz na jego miejscu zastałam zupełnie inną osobę – rudowłosą dziewczynkę, niższą ode mnie o pół stopy. Ta, zapewne wyczuwając na sobie moje spojrzenie, odwróciła się i posłała mi nieśmiały uśmiech. Odwzajemniałam go bardziej z odruchu, aniżeli z sympatii.
Ścieżka wyprowadziła nas na brzeg ogromnego, czarnego jeziora, a ponad nim na skraju urwiska piętrzył się ogromny zamek z wieloma basztami i wieżami – niemal, jak z bajki. Nie mogłam uwierzyć, że było to miejsce, w którym miałam spędzić swoich kolejnych siedem lat życia.
– Wsiadać do łodzi! – zawołał mężczyzna, wskazując potężną łapą rząd drewnianych łódek przy brzegu. – Po czterech i nie więcej – dodał, chwytając jakiegoś pyzatego chłopca za kołnierz i odpychając go w stronę innej łódki.
Wgramoliłam się do najbliższej, wolnej łódki. Chwilę później, na drewnianej ławeczce obok mnie usiadła tamta dziewczynka. Posłałyśmy sobie po kolejnym pokrzepiającym uśmiechu.
– Gotowi? Wszyscy siedzą? – krzyknął nasz przewodnik. Ciche pomruki i potaknięcia przetoczyły się przez szereg łódek. – Możemy już ruszać?
Zmarszczyłam brwi. Jak mieliśmy przepłynąć przez jezioro, jeśli nie mieliśmy tam żadnych wioseł? Odpowiedź dostałam, gdy mężczyzna ryknął – NAPRZÓD! Szarpnęło nami do przodu, a łódki samoistnie pomknęły przez jezioro.
Wychyliłam się ponad dziobem i spojrzałam w głębie wody. Zadawało mi się, że coś lśniącego i smukłego śmignęło pod sąsiednimi łódkami. Czy to mogły być syreny? Trytony? Tato coś tam wspominał o istotach, zamieszkujących słodkie jeziora. Ale czy było to aby bezpieczne, by w szkolnym jeziorze roiło się od syren?
– Co to jest? – spytała się cicho dziewczynka, również wychylając się do przodu.
– Chyba syreny – odpowiedziałam, nie odwracając się do niej.
Przepłynęliśmy pod tunelem i wpłynęliśmy do podziemnej przystani. Wszystkie łódki podpłynęły pod drewniany pomost i ustawiły się tak równo, jak poprzednio u brzegu jeziora. Chwiejnym krokiem, ślizgając się na wilgotnym drewnie powyłaziliśmy z łódek.
– No, dalej! Za mną, pirszoroczni – zawołał mężczyzna, nie zezwalając na chwilę odpoczynku.
Ruszyliśmy dalej przez pomost.
– Jestem Lily, a ty? – szepnęła rudowłosa.
– Diamond.
Pomost przemienił się w wąski, choć wysoki korytarz, który stromo piął się ku górze. Na ceglanych ścianach, w równych odstępach wisiały zapalone pochodnie. Wspinaliśmy się po kamiennych schodach, aż dotarliśmy do olbrzymiej bramy. Na jej czele widniał herb szkoły – ten sam, który został odciśnięty w pieczęci mojego listu. Mężczyzna synchronicznie uderzył pięścią w bramę.
Usłyszałam jakiś szczęk, potem trzask i drzwi z gwizdem rozchyliły się na oścież.
Tam stała młoda kobieta o czarnych, jak smoła włosach i kocich oczach. Miała srogą twarz, choć była dość młoda – a przynajmniej nie starsza, niż czterdzieści lat. Ubrana była w delikatną, bordowo-złotą suknię i czarny płaszcz.