prologue

654 32 5
                                    

Crawling back to you...

Have you ever thought of calling when you had a few?

Cause' I always do

***

Wczepiłem okulary we włosy, opierając się o maskę samochodu. Niebo było tego dnia ciężkie i pochmurne. Całkowicie przesłonięte gęstymi chmurami, zrzucało na ziemię osobliwą, mroczną aurę. Zdawało się, że lada chwila lunie ściana deszczu. Zaczynałem powoli się niepokoić. Gorące powietrze kotłowało się wokół mnie, odbierając mi możliwość swobodnego oddychania. Wszyscy moi dotychczasowi towarzysze wpakowali się do samochodu zaparkowanego niewiele dalej od mojego i opuścili opustoszały parking, salutując mi zza krystalicznie czystych szyb. Odwzajemniłem gest i poprawiłem mankiety swojej koszuli, a wzrok umiejscowiłem w bliżej nieokreślonym punkcie, w myślach błagając, aby się pośpieszyła. Odpaliłem papierosa i zagłębiłem się w swojej głowie, które nieustannie oscylowały gdzieś wokół muzyki, przyjaciół i...

Usłyszałem wymowne chrząknięcie.

Szła wprost naprzeciwko mnie, a tempo jej kroku wybijało powolny rytm, który ostatnio utkwił mi w głowie. W lewej ręce trzymała szpilki, a szła na boso, pewnym siebie krokiem, subtelnie zadzierając podbródek do góry. Jej szczupłe, zgrabne nogi opinały czarne rajstopy, a uda do połowy zakrywała skórzana spódnica. Kilka górnych guzków wepchniętej w spódniczkę koszuli pozostawiła rozpiętych, przez co praktycznie mogłem dostrzec koronkowy biustonosz. Na ramieniu przewieszoną miała skórzaną kurtkę, której skrawek trzymała w wolnej dłoni, by się nie zsunęła. Podeszła bliżej. Kurtkę lekceważąco rzuciła tuż za mnie, buty w bok, nie przejmując się tym, co się z nimi stanie, a zimne palce swojej dłoni zacisnęła na moim nadgarstku i przysunęła od ust, aby zaciągnąć się szlugiem. Och, kurwa. Nie w miejscu publicznym.

Na jej smagnięte bordową pomadką usta wpłynął naturalny, cyniczny uśmiech, podszyty nutą czystej frajdy. Ponownie zaciągnęła się papierosem, tym razem przymykając powieki. Skanowałem każdy skrawek jej nieskazitelnie gładkiej skóry. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak na mnie działa.

Z niemałą siłą zacisnąłem palce na jej biodrach, nagłym ruchem przyciągając do siebie, a wszystkie zmysły otumanił mi słodki i kobiecy zapach jej perfum, wprowadzając w ten przyjemny stan. Chciałem ją bliżej siebie, wbrew prawom fizyki. Schowałem głowę w zagłębieniu jej szyi, składając tam w odwecie kilka delikatnych pocałunków. Z jej ust wypłynęło siarczyste, lecz niezwykle zmysłowe przekleństwo. Całe napięcie automatycznie opuściło jej spięte mięśnie, a jej głowa niekontrolowanie odchyliła się w lewo, dając mi większe pole do popisu. Jej oddech pogłębił się nieco. Po chwili postanowiła mnie zatrzymać, więc chwyciła moją szczękę w swoje palce i przyciągnęła mnie do pocałunku, czemu po prostu nie miałem siły się oprzeć. Czasoprzestrzeń przy niej przestawała mieć znaczenie.

– Czemu częściej nie nosisz spódniczek? – mruknąłem, łapiąc przyspieszone oddechy.

– Nie lubię spódniczek. – z półuśmiechem dmuchnęła mi dymem papierosowym prosto w twarz, artykułując powoli. – Tak cholernie nie lubię spódniczek... 

Prychnąłem. Obróciła się tyłem, tak, że teraz plecami opierała się o moją klatkę piersiową. Oplotłem ramionami jej talię, pozwalając, aby oparła na mnie cały ciężar swojego ciała. Trzymałem w dłoniach cały swój świat. To wręcz absurdalne, ile zmieniło się między nami w tak krótkim czasie.

Początki naszej znajomości, cóż, nie były łatwe. Byliśmy wrogami. Poznaliśmy się, jak oboje byliśmy młodzi, głupi i mało wiedzieliśmy o życiu. Wszystkim przypadła do gustu, niemalże od razu. Określała się jako introwertyczka, lecz jej dusza zawsze w niespotykany u nikogo innego sposób ubarwiała towarzystwo. Stała się obiektem zainteresowań większym, niż ja. A, jako że jestem zagorzałym egocentrykiem i narcyzem, po prostu nie mogłem tego znieść. Tak zrodziła się nienawiść, którą odwzajemniła. Choć, muszę przyznać, kłamałbym, gdybym powiedział, że nie lubiłem się z nią kłócić i napawać się jej zdenerwowaniem. Patrzeć, jak ciska we mnie błyskawicami za pomocą zimnych, szarych tęczówek, zaciska pięści na spodniach, a potem zawsze ucieka z mojego pola widzenia na szluga – niezależnie od tego, czy wygrała, czy przegrała. Gdzieś w głębi duszy i tak traktowałem ją jak przyjaciółkę. Dużo nam pomogła, była wspaniałym muzykiem. I jej umiejętności gry na gitarze nie były takie złe, no dobrze, przyznaję.

Ona. Synonim szaleństwa, gracji i piękna. Mój pierwszy dzień wiosny, moja północ, południe, wschód i zachód. Mieszanka słodkiej nonszalancji i utajnionego, delikatnego entuzjazmu. Jedyna osoba, która była w stanie wywołać u mnie tak skrajne emocje. W jednej chwili szarpała za moje włosy, prowadząc mnie na szczyt, a w drugiej chwili doprowadzała mnie do szału jednym spojrzeniem i miałem ochotę zrobić wszystko, byleby zeszła mi z oczu. Lecz nieważne, jak burzliwie i źle było, na końcu i tak byliśmy my. W końcu nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak szybko za sobą przepadliśmy. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że byliśmy w stanie zrobić dla siebie wszystko. Przygody z nią były jak irrealizm w najczystszej postaci, czarna magia, zakazany owoc. Inspiracjom, które mi dawała, nie było końca. Podsuwała pomysły, a potem z zadowoleniem patrzyła na ich rozwój. Mogłem pisać o niej w nieskończoność i jeszcze dzień dłużej. Zasługiwała na pierdolone zbawienie. Zasługiwała na wszystko.

Duże krople przyjemnego, ciepłego deszczu zaczęły powoli spadać, błyskawicznie wsiąkając w nasze ubrania, włosy i ziemię, pozostawiając sobie charakterystyczny zapach, który zwiastował przyjście wiosny. Pory roku zapowiadającej nowy początek. Mocniej objąłem ją ramionami, a ona rzuciła niedopałek na ziemię i położyła głowę na mojej klatce piersiowej. Ponownie zamknęła oczy, pozwalając, aby krople chłodnej cieczy zmywały z jej twarzy resztki niemalże niewidocznego makijażu.

Uwielbiałem, gdy tak robiła. Uwielbiałem też, gdy finezyjnie zarzucała włosami w kolorze gorzkiej czekolady, gdy błyskała śnieżnobiałymi zębami w najszczerszym i słodkim, choć tak grzesznym uśmiechu i wywracała oczami, parskając ironicznie. Uwielbiałem, gdy dotykała mnie w sposób, w który tylko ona umiała, powodując przeszywające uczucie prądu elektrycznego. Sprawiał, że czułem się jak w swojej ostoi. Sprawiał, że czułem się jak w domu.

Kochałem ją całą i prawdopodobnie kochałbym ją nawet, z dłońmi wokół mojej szyi.

***

Together we'll find something

To direct some laughter at

To direct some laughter at

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Electricity || Arctic MonkeysOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz