6. Ukłócie zazdrości

2K 98 62
                                    

W tamtym momencie byliśmy dwójką ludzi z których los zwyczajnie zdecydował się zadrwić. Byłam przekonana, że nigdy więcej nie staniemy na swojej drodze. Cała ta sytuacja była tak bardzo absurdalna. Zaledwie kilka dni wcześniej braliśmy ślub w jakiejś obskurnej kaplicy w Las Vegas o trzeciej w nocy. Teraz staliśmy przed sobą w Los Angeles modląc się, aby to wszystko okazało się pomyłką.

Po dłuższej chwili obustronnego milczenie, zdecydowałam się zabrać głos. Nie zastanawiając się nad tym jak powinnam ubrać to w słowa, powiedziałam to co ślina przyniosła mi na język.

- Jaja sobie ze mnie robisz?- zapytałam.

Czy tu są jakieś ukryte kamery? Z pewnością byliśmy w jakimś programie i zaraz wszyscy wyskoczą i krzykną "Mamy cię!". Wystarczy poczekać jeszcze chwilę. Spokojnie, Reed. Jesteś oazą spokoju. To nieporozumienie.

Mężczyzna puszczając moje słowa mimo uszu, ruszył w stronę biurka. Zdjął z ramion swoją ciemną marynarkę, zawieszając ją na oparciu krzesła, po czym podwinął rękawy koszuli do wysokości łokci. Zajął miejsce na skórzanym fotelu, zerkając na mnie z ponagleniem.

- Jestem umówiony na spotkanie, więc streszczaj się. Czego chcesz i co właściwie tu robisz?- Uniósł ciemną brew w ten charakterystyczny sposób.

Wybałuszyłam oczy, słysząc to co mi przekazał. W tamtym momencie zdałam sobie sprawę, że tam na górze nieźle bawili się moim nieszczęściem. Bo z wszystkich ludzi na świecie to nie ja  musiałam trafić oczywiście na niego. 

Ale to on musiał trafić z nich na mnie. To już niebawem miało być jego przekleństwem, choć wtedy żadne z nas nie zdawało sobie z tego sprawy. Podążaliśmy według napisanego dla nas scenariusza. 

Westchnęłam, przybierając bojową postawę. Zadarłam hardo głowę blokując z nim wzrok. Zimno bijące od niego nijak mnie przerażało. Nie zamierzałam przegrać tej walki na spojrzenia. Nie mogłam wyjść z roli. Nie byłam tamtą dziewczyną z Vegas. Dzisiejszego dnia byłam tą Reed, której nie znał. A już niebawem miał poznać.

- A ja, tak się składa, że przyszłam tu na umówione spotkanie.- uśmiechnęłam się sztucznie, odrzucając teatralnie włosy do tyłu.

- Słucham?- Zapytał lekko zdezorientowany moimi słowami. Dokładnie tak jak miałam w planie.

Kącik moich ust poleciał do góry słysząc jego konsternację. Nie mogłam powiedzieć, że byłam mistrzem z wybijania ludzi z ich rytmu, ale jakąś tam smykałkę do tego miałam. 

Przekręciłam lekko głowę w prawo. Nadal mogłam wpatrywać się w jego idealną twarz i wymalowane na niej zdziwienie. Uczucie satysfakcji rozpierało mnie w środku. Byłam z siebie ogromnie dumna. Jak gdyby nigdy nic przybrałam najbardziej obojętny wyraz twarzy, po czym ruszyłam do jego biurka. Zatrzymałam się dopiero na krok od mebla. Wyciągając chudą dłoń przed siebie, rzekłam:

- Frederica Erickson. Miło mi Pana poznać, Panie Miller.

- Matthew Miller. Również miło mi Panią poznać, Pani Erickson.- Zrozumiał aluzję, odpowiadając tym samym. 

Mimo, że starał się zachować poważny wraz twarzy, zdradziły go jego oczy. W stali jego tęczówek na moment zatliły się te cwane iskierki. Ich blask choć nikły omal mnie oślepiał. Mężczyzna powolnie i z wrodzoną gracją podniósł się ze swojego miejsca. Wyciągnął w moją stronę swoją dłoń. I nic nie poradziłam na to, że mój wzrok powędrował mimowolnie w stronę jego palców. Na żadnym z nich jednak nie dostrzegłam obrączki.

Coś w moim wnętrzu zdecydowało się na ukłucie, które stanowczo stłumiłam. Prawdopodobnie ściągnął ją dokładnie tak samo, jak ja swoją. Nie było w tym nic dziwnego i niezrozumiałego. Nasze małżeństwo było jedynie fikcją. 

Not everything stay in VegasOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz