22. Jedna fala Tajfunu nie czyni

16 4 0
                                    

Will Branstone 

      Nie schodziłem z miotły przez najdłuższe trzy godziny w moim życiu. Czuje swoje obolałe mięśnie w miejscach, gdzie nie przypuszczałem, że mogę posiadać jakiekolwiek
z nich. Gdy w końcu Roger Davis zarządza przerwę, padam na murawę wykończony.
    -Idzie ci całkiem nieźle- mówi mijając mnie w drodze do namiotu- Ale chyba nie muszę ci przypominać jak ważne jest zwycięstwo w tym meczu?
Stoi jeszcze przez chwilę jakby oczekując odpowiedzi z mojej strony, ale ja tylko lekko kiwam głową.
        Wciąż mdli mnie na myśl, że już jutro mam zagrać w meczu przeciwko Ślizgonom. Gdy razem z Rogerem opuściliśmy pokój wspólny, kapitan drużyny wyjaśnił mi jak w pół godziny marzenia o zwycięstwie szkolnych mistrzostw quidditcha rozsypały się na kawałki. 
     -Zniknęła nam z pola widzenia na połowę meczu, aż nagle bum… usłyszeliśmy jak uderza w jedną z bramek. Na całe szczęście Bradley był niedaleko i zdążył ją złapać za nim runęła na ziemię.
-Nie sądzisz, że to trochę dziwne?- zapytałem podejrzliwie- To raczej nie w jej stylu, to całe bum.
-Co sugerujesz?
-Nie nic, właściwie to nic- ale w rzeczywistości coś jednak sugerowałem. Czy to nie dziwne, że największy as drużyny Ravenclawu ma wypadek na dzień przed decydującym meczem?
       Nigdy nie cieszyliśmy się specjalnymi osiągnięciami w tym sporcie, co w pewnym sensie było ujmą na honorze do czasu, gdy zaakceptowaliśmy, że nie we wszystkim możemy być najlepsi. Nie pogodziliśmy się tylko z jednym…
       -To teraz bierzecie do drużyny byle kogo?- ten prześmiewczy ton może należeć tylko do jednej osoby- Już nawet Cho zauważyła jaką porażką jest ta drużyna?
Zaciskam pięści i wstaje z trawy nie zwracając uwagi na drużynę ślizgonów, który wyrosła na boisku jak spod ziemi.
        -Odwal się Malfoy- cedzi przez zęby Roger Davis, który wyszedł z namiotu razem z resztą krukonów.
-Jesteś Davis wyjątkowo pewny siebie jak na to, że za niecałe dwadzieścia cztery godziny rozłożymy was na łopatki.
Koledzy Draco śmieją się tylko głośno i ochryple nie mając nic mądrego do powiedzenia.
      Stoimy teraz na przeciwko siebie, ale w porównaniu do reprezentacji Slytherinu, na naszym czele stoi prawdziwy kapitan. Ktoś powinien w końcu pokazać Malfoyowi gdzie jest jego miejsce.
-Boisko jest zarezerwowane do kolacji, zjeżdżajcie stąd zanim zgłosze, że utrudniacie nam treningi.
       Całą drużyną ruszamy za Rogerem na środek boiska. Barkley musi przywołać swoją miotłę zaklęciem, żeby nie psuć tego, pochopnego, aczkolwiek efektownego wymarszu. Wystarczyła ta krótka wymiana zdań, żeby atmosfera całkowicie się zmieniła. Dociera do mnie, że jutrzejsze zwycięstwo nie jest nam potrzebne dla samego zwycięstwa, jest nam potrzebne dla przegranej Ślizgonów. 
        Od tak dawna nie latałem na miotle, że już chyba zapomniałem jakie to było uczucie. Można powiedzieć, że te kilka miesięcy od ostatniego wypadku to jak cała wieczność w perspektywie jutrzejszych rozgrywek. Pomimo, że latanie zawsze dawało mi niesamowite poczucie wolności, teraz czuje jakbym miał do nogi uwiązany głaz, który ciągnie mnie ku ziemi.
      Złoty znicz znika za szybko. Nie zdążę nawet wyostrzyć wzroku, a on odlatuje tak daleko, że cudem można go odróżnić od muchy lub pyłku niesionego przez wiatr.
Przez cały trening udaje mi się złapać znicz tylko raz, choć mam wrażenie, że w jakiś sposób to małe żelastwo po prostu się nade mną zlitowało.
       -Na jutro znajdziemy ci jakiś strój Branstone- rzuca na odchodne Roger, gdy razem z Berkeleyem idą złożyć sprzęt w magazynie. Trzymam go za słowo, w zwykłych ubraniach, na dłuższą metę lata się wyjątkowo niewygodnie.
       Zrzucam w namiocie przemoczony sweter, który już chyba nigdy nie odzyska swojego pierwotnego koloru po tym jak kilkukrotnie przeturlałem się po murawie. Słyszę jak poła unosi się z szelestem, gdy ktoś wchodzi do środka.
-To teraz zostajesz gwiazdą quidditcha?- dopiero gdy go widzę dociera do mnie jak bardzo jestem zmęczony. 
       Obejmuje go z jakąś dziwną dozą desperacji, którą hamowałem w sobie przez ostatnich kilka godzin.
Z lękiem, który narastał we mnie coraz bardziej, za każdym razem gdy Roger krzyczał o naszej sromotnej porażce.
-Jestem beznadziejny, wiem, że to zabrzmi nieprawdopodobnie ale mogę przysiąc, że ten z znicz sobie ze mną pogrywa. Zupełnie jakby wiedział, że w rzeczywistości nie jestem prawdziwym szukającym!
-Przesadzasz…
-Nie widziałeś tego. On był wszędzie, a jednocześnie nigdzie, a ja przecież od tak dawna nie latałem. A co jeśli jutro znowu uderzę w kogoś na trybunach, jak... jak wtedy w ciebie?-mówię wyrzucając z siebie coraz większą ilość słów.
-Will…
-Oczywiście, że chciałem być szukającym, to było moje marzenie, ale to nie miało tak wyglądać. W zasadzie to nigdy tak naprawdę nie wierzyłem, że mi się uda, te plany kończyły się razem z podejściem do testów. Wszyscy wiedzą, że Cho jest niesamowita, a ja…
    -William!- Noah potrząsa mną za ramiona- Znowu to robisz, tracisz kontakt z rzeczywistością.
Mrugam kilka razy pospiesznie patrząc w jego ciemne oczy. Ma rację. Znowu niepotrzebnie się nakręcam.
       Wciskam twarz w miękki materiał jego koszuli. Już będąc dzieckiem miałem tendencje zanudzania wszystkich w okół moimi fascynacjami i opowiadać, często chaotycznie i zbyt głośno, choć wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Długo próbowałem się tego oduczyć, a zwłaszcza mocno staram się od dnia zw którym po raz pierwszy powiedziano mi, że milczenie jest złotem.
        -Opowiedz mi o wszystkim- mówi po chwili Noah- tylko nie zapomnij przy okazji oddychać.
Patrzę na niego przez chwilę jakby ktoś zatrzymał czas, tak abym mógł pomyśleć. Wciąż jest osoba, która nigdy nie przestanie chcieć mnie słuchać.

Gdzie znikają ptakiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz