8

98 6 0
                                    

Siedzieli za ratuszem naprzeciw siebie. Urzędnik z miną jakby czekał na to całe życie. Zdecydowanie ego mu wyjebało.
Dean bez jakiegokolwiek wyrazu, bez emocji na twarzy, patrzył na niego nie wierząc, co chce zaraz powiedzieć.
Zielonooki podjechał bliżej.

-Wal.

Powiedział poważnie Winchester.

-Co?

Zdziwił się nerd.

-Wal. Należy mi się.

-Nie rozumiem?

-A co ty myślałeś? Że się bić będziemy? Nawet na wózku jestem w stanie cie poskładać z zamkniętymi oczami. Masz teraz jedyną okazję mi przyjebać za tamte lata, więc wal, albo spadam.

-Em…

Po chwili urzędnik po prostu uderzył go z pięści. Deanem to nie ruszyło, nawet głowy nie przechylił, a tamten masował rozbolałe kostki.


Później pojechali podpisać kilka dokumentów i Casteil wymyślił, aby zatrzymać się gdzieś na jakieś jedzenie w publicznym miejscu. Wybrali się do knajpki. Usiedli na czymś ala tarasie i zamówili posiłek. Cass wybrał naleśniki, a Dean placek.

-Nie można było, go tylko przeprosić? 

Zapytał niebieskooki.

-Nie będę lał typa na wózku.

Popatrzyli na siebie i zaczęli sie śmiać. Jakoś ten poważny ton, bardzo ich rozbawił.
Po kilku minutach pojawiła sie ponętna kelnerka, która przyniosła im zamówienie. Mrugnęła do nich i poszła. Dean uśmiechnął się do niej, a Cass przewrócił oczami.

-Gdyby nie wózek, poszedłbym za nią i się umówił na nocke.

-Nie boisz, się że jakiegoś syfa dostaniesz?

-A ty boisz?

Castiel wzruszył ramionami jakby go to nie dotyczyło.
Dean zaczął pochłaniać placek, pchając go sobie w policzki.

-Czej, ty w ogóle kiedyś miałeś okazję…

-Już wiem dlaczego mówią na ciebie wiewiór.

Przerwał mu niebieskooki. Widok jedzącego jak wiewiórka Deana, nawet go rozbawił i podobał mu się. Wydało mu się to idealne wyjście, aby nie odpowiadać na pytanie.

-Nazywał się Benny. Skurczysyna nazywaliśmy wampir, bo wszystkie zęby miał w kształcie kłów. Byliśmy najbardziej szurniętym zespołem. Nikt z nas nie boi się śmierci. Wyśmiewaliśmy się z niej. Nawet tuż przed samym jej spotkaniem. Tamtego wieczora, albo dnia. Już nie pamiętam. Nasz oddział zrobił najazd na bazę wroga. Dziwnym trafem pojawił się inny nasz oddział. Zaczęła się strzelanina zanim, ktokolwiek skapnął się kto kim jest. Do tego czasu zginęło parę osób. Wampir został postrzelony. Chciałem go wynieść. Ten idiota kazał mi sie pierdolić, bo on idzie na balety ze śmiercią. Hah. Powiedział to cholernie rozbawiony. Zresztą jak zawszę. Nagle rozległy się kolejne strzały i nasze oddziały zaczęły się wycofywać. Ledwo wybiegłem i budynek wybuchł. To była pułapka.  Ktoś chciał wyeliminować nas. Teraz jest prowadzone śledztwo. Jak to możliwe, że nikt nie skapnął się, że do jednej lokalizacji zmierzają dwie grupy.
Jego nieśmiertelnik przyniósł mi  nasz dowódca...mam jeszcze to.

Dean wyciągnął z kieszeni małą, kolorową, zniszczoną bransoletkę.

-Należała do jego córki. Chciał, abym jej ją oddał. Miałem osłaniać jej ojca. Obiecałem jej to, jak była malutka, kiedy raz przyjechałem po niego.

-Chcesz do niej jechać?

-Wypadałoby, ale nie dziś, bo mieszka w Oklahomie. Może jutro?

-Dobrze. Pojedziemy jutro.

Sierżant Wiewiór [DESTIEL]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz