Czasami, nie wszystkich da się uratować. Czasem nawet samą próbą ocalenia innych, płacimy własnym szczęście. Mówi się że pomaganie jest najpiękniejsze. Że dobroć jest najpiękniejszą cnotą. Jednak czy wartość tego nie równoważy się z ceną?
Wprawdzie cierpienie zawsze przychodziło łatwiej od szczęścia.
Ale takie właśnie były uroki tego świata, tego życia. Od początku był świadomym szczęścia, które wybrał i jak ulotne ono jest. W końcu sama Amanda mu to powiedziała na pożegnanie. Słowa, rzucane niczym klątwy, na stałe przyległy do jego umysłu, jedynie na chwilę chowając się gdzieś z tyłu głowy by przypomnieć o sobie parę lat później w dogodnej chwili.
Był słabym, głupim defektem. Pozwolił aby emocje zasłoniły mu oczy. Był żałosny.
Ale tego nie żałował.
Milczał tak długo mając nadzieję że jeśli nie przyzna się do tego na głos, nigdy nie będzie się to musiało stać.
Ale tego nie żałował.
Zrobił coś złego, coś niewybaczanego. Zrobił wiele, doprawdy wiele, takich rzeczy.
Ale tego nie żałował.
Zasiał cierpienie, które teraz przyszło mu zbierać w zdwojonej liczbie.
Ale tego nie żałował.
To było w porządku. Mógł z tym żyć. Mógł czuć do siebie obrzydzenie każdego dnia, był w stanie wytrzymać każde krzywe spojrzenie w jego stronę, potrafił powstrzymywać łzy i zacisnąć zęby, dusząc chęć krzyku pełnego goryczy i frustracji.
Żałował jedynie braku czasu. Mógł zrobić wiele, rozwiązać najtrudniejsze zagadki świata, posprzątać cały dom w jedną godzinę i być żywą encyklopedią ale nie potrafił obliczyć ile zostało czasu. Owszem, nie byłby sobą gdyby tego nie oszacował, jednak to sprowadziło na niego tylko kolejną falę cierpienia - zaskoczenie. Coś o co trudno było u niego przez czasami defektyzmu. Gdy tamtego dnia wszedł do domu i zastał jeden z najgorszych obrazów możliwości wyimaginowanych przez jego umysł wiele lat temu, po raz pierwszy raz w życiu miał ochotę krzyczeć. Krzyczeć na cały dom, na zimne ciało, oparte o brudny blat stołu, na pustą od kilku lat miskę, na cały cholerny wszechświat, istnienie, siły wyższe a nawet na cyberlife za brak czegokolwiek, co mogło by choć w najmniejszym stopniu temu zapobiec.
Pierwszą emocją jaką poczuł było zaskoczenie. Następnie przyszedł gniew, bezradność, rozpacz i poczucie winy.
Bo skoro ktoś zawinił, to mógł obwiniać tylko siebie. Ponieważ tylko on jeden mógł w jakikolwiek sposób temu zapobiec. Nie ważne że nie widział, nie ważne że nie rozpoznał znaków, że nie przewidział co się święci. Ważne było jedynie to że mógł to zrobić. I tylko to się liczyło.
Zwlekał z pochowaniem bezwładnego ciała, które kiedyś służyło duszy jego przyjaciela. W końcu zdecydował się go pochować w tym samym miejscu co jego zmarły syn, Cole Anderson, uznając to za najlepsze co mógł zrobić. Nie powiadomił nikogo, nie zrobił stypy czy chociażby pogrzebu. Postanowił w tej chwili być ten jeden raz egoistą i w samotności spoglądać w bladą twarz starego kompana. Nie, zdecydowanie nie był dla niego jakimś kolegą. Hank był zdecydowanie inny od reszty. Był jego najdroższym przyjacielem, można było śmiało go nazwać jego ojcem. W końcu go przygarnął i wychował. Pocieszał i uczył. Był jego wzorem, kimś na kim zawsze mógł polegać. A teraz, patrząc w to puste ciało, ten jeden raz postanowił odpocząć. Tak bardzo był zmęczony, nie potrzebował wieczności, by znów doświadczać boleśnie przemijającego czasu. Nie chciał tego, miał wrażenie że zwariuje, że w końcu udusi się samym powietrzem. Pusty dom nie był już dłużej jego domem, nie widział sensu w powrocie do pracy po pięciu latach. Nie widział sensu w kontynuowaniu. Chciał restartu, końca, czegokolwiek, byle nie kontynuacji. Byle nie przedłużać czekania. Tylko na co on czekał? Nie wiedział. Ponieważ wraz z śmiercią niebieskookiego wszystko straciło sens.
Postanowił ten jeden raz być samolubnym i leniwym. W ostatniej chwili zamknął się w trumnie, razem z zimną skorupą człowieka i przepraszając za przeszkadzanie wyłączył wszystkie systemy, chcąc spróbować poznać prawdę o androidzim niebie oraz wiecznym spokoju. Może nawet gdzieś tam głęboko łudził się na ponowne zobaczenie tego jedynego w swoim rodzaju, szorstkiego uśmiechu i wesołych tęczówek. Może nawet zamykał oczy z nadzieją usłyszenia jeszcze jednego "Dobra robota, Connor".
Ale nigdy tego nie usłyszał, nawet gdy grabarz zasypywał dziurę w ziemi, wykopaną specjalnie na pochówek grobu rodziny Anderson, pozostał w ciszy jeszcze na wiele lat.
Nawet teraz głucha cisza, wciąż odbijała się w umyśle bruneta, tępo wpatrzonego w drewniane panele wyłożone na podłodze starego domu. Dlaczego to tak bardzo bolało? Nie potrafił zrozumieć. Nie mógł. Zajmowało to jego umysł dniami i nocami, w każdej wolnej chwili, podczas gdy w sercu czuł jedynie narastającą pustkę. Nagle życie zdawało mu się bardziej bezbarwne. Szare i smętne, niczym połamane gałęzie w opustoszałym parku. Dlaczego nadal tu był?
Pamiętał. Pamiętał, że był tu dla niego, jednak on już dawno odszedł. Brakowało u sensu życia. Braku powodu do kontynuacji. Naprawdę się starał. Chwytał się każdego okruchu, jednak każdy w końcu zawodził i znikał. Nie da się znaleźć drugi raz sensu życia.
Głucha cisza potrafiła jedynie przyprawiać o ból głowy, powoli irytując, by następnie sprowadzić do przyzwyczajenia oraz monotonności.
Zachciało mu się śmiać, aż zedrze sobie moduł głosowy.
Naprawdę był głupim ignorantem. Z czasem zaczynał zastanawiać się, jak Hank mógł w ogóle go znosić.
Teraz wiedział co to. Rozumiał.
Czuł cierpienie.
Cisza naprawdę bywała dobijająca. Jeden, najcichszy odgłos był niczym kropla wody stykająca się z kałużą. Przez chwilę zmieniał jej kształt, wybrzmiewała i zaburzała smętne odbicie rzeczywistości. Była umierającą nadzieją.
***
- Connor? Nie odezwałeś się słowem odkąd opuściłeś salę przesłuchań. - Spadająca kropla łącząca się z kałużą, tak podobna a zarazem inna, skazana na podobne cierpienie, jednocześnie będąca jasnym kołem ratunkowym. Krztyna nadziei, na utrzymanie go na tym świecie, jednak zarazem i przedłużenie jego smutku. Nie powinien staczać innych wraz z sobą. - Jak się czujesz? - Dodał niemal od razu niebieskooki android. Nie trzeba było być ekspertem, aby wiedzieć że przejmuje się stanem starszego.
- W porządku. Żyję. - Po dłuższej chwili odpowiedział piwnooki cichym głosem. Był tak bardzo zmęczony, ciągną za sobą nie tyle fizyczny co i emocjonalny bagaż wycieńczenia. Jedyne o czym myślał, to choćby krótkie przejście w stan spoczynku i poddanie się samoistnej fali zdarzeń.
Nie zamienili więcej słów. Connor położył się niedbale na kanapie, automatycznie przełączając się na sen, podczas gdy Nines siedział w kuchni, raz na jakiś czas zerkają na śpiącego, aby upewnić się iż jest bezpieczny. Nawet do głowy mu nie przyszło aby zostawiać go samego. Nie teraz, nie gdy był tak bardzo zraniony i bez nadziei. Postanowił dać mu ją za wszelką cenę, ustawiwszy sobie to za misję priorytetową. A Nines nigdy nie zawodzi swoim misją.
CZYTASZ
Wake up again | D:BH
Fanfiction5 listopada 2067 rok Białe płatki śniegu przypominały o zbliżającej się rocznicy rewolucji. Markus objął stanowisko premiera od spraw androidów, mając po swojej prawicy nieustępliwą kochankę która często popędzała jego pacyfistyczne poglądy. Simon w...