8 | rozdział ósmy

306 36 29
                                    

Diluc biegł przed siebie ile sił w nogach. Przynajmniej tym razem przed niczym nie uciekał.

Jean zostawił daleko w tyle, bo choć uparła się by mu dalej towarzyszyć, nadal do końca nie wyleczyła obrażeń otrzymanych w wyniku ucieczki przed stadem wilków. W rezultacie, nawet próbując dotrzymać mu kroku, jej próby szły na marne. Król w tym momencie mknął przed siebie jak nigdy wcześniej, żałował jedynie, że nie ma konia, który mógłby pomóc mu szybciej dotrzeć na miejsce. W myślach nieustannie powtarzał słowa Bennetta.

Kraniec lasu, jezioro. Jakim cudem na takiej wysokości w ogóle było jezioro? Cudem było, że śnieg go jeszcze nie przysypał, bo musiało być skute lodem cały rok. Chłopak tylko pobieżnie opisał, jaką drogę musi przebyć, aby dotrzeć do celu.

Czerwonowłosy powoli czuł, jak kończy mu się powietrze, a ciało zaczyna odmawiać mu posłuszeństwa. Czyżby dalej był osłabiony? Nie mógł pozwolić sobie na zatrzymanie się z powodu ograniczeń fizycznych.

Złe wieści Bennetta ostatecznie nie okazały się być takie złe. Przybiegł powiedzieć, że jezioro pokryło się tak grubą warstwą lodu, że stopienie go z zamiarem zrobienia jednego małego otworu, żeby złowić parę ryb na obiad, okazało się niemożliwe. Potem dodał tylko, że widział jednak jakichś ludzi na drugim brzegu jeziora, w tym kogoś o męskiej sylwetce z długimi włosami o ciemnoniebieskim kolorze, dość nienaturalnym jak na te okolice. I tyle wystarczyło, by Diluc się poderwał i rzucił do swoich butów, które stały przy drzwiach.

Jean próbowała go przekonywać. Naprawdę, próbowała. Nawet w tym momencie słyszał, jak krzyczy jego imię, ale zignorował to. Kiedy już będzie po wszystkim, będzie mu dziękować za tę szybką reakcję. Sama pewnie musiała się trochę postarać, żeby jej wyraźnie nadopiekuńcza wybranka serca puściła ją za nim. Aż żałował, że jej się udało. Czułby się pewniej, gdyby zostawiła go na ten moment samego.

Drzewa się przerzedzały i był prawie pewien, że zrobiło się jakoś chłodniej. Nie mógł do końca zidentyfikować pory dnia, choć na pewno było już jasno. Być może właśnie nastał świt?

Jezioro nie było tak duże, jak mu się wydawało. Mniejsze od tego otaczające jego zamek, więc teraz już nie dziwiło go, że nastolatek był w stanie opisać czyjąś sylwetkę w miarę dokładnie.

Niewątpliwie, na drugim brzegu stał Kaeya. Nie miał na sobie nic poza błękitną koszulą i spodniami, w których wybiegł z pałacu, ale mimo tego, Diluc poczuł jakby powietrze które opuściło jego płuca, kiedy uciekał, właśnie do nich wracało. Jakby kamień spadł mu z serca.

— Kaeya! — krzyknął, jednak zabrzmiało to dużo bardziej wymuszenie, niż by chciał. Od tego wysiłku niemal nie rozpoznał swojego zachrypniętego głosu, ale jego brat się odwrócił.

Wtedy Diluc dostrzegł, że nie był sam. Towarzyszył mu ktoś niskiego wzrostu, z jasnymi włosami i dość bladą skórą, która niemal zlewała się z obecnym wszędzie śniegiem. Z jego dłoni wydobywało się jakieś dziwne, złote światło.

Chłopak posuwał się do przodu po zamarzniętej powierzchni jeziora, opierając się na tym, co wcześniej mówił Bennett. Pokrywa nie powinna się pod nim załamać. Lód był gruby, nie powinien jedynie po nim biec, o ile nie chciał wybić sobie zębów.

— Czego chcesz, Diluc?! — Usłyszał, kiedy był już wystarczająco blisko. Towarzysz Kaeyi jak i on sam stanęli w defensywnej pozie. Ten pierwszy sprawił, że złota poświata gdzieś zniknęła, co wydało mu się dziwne. Natrafił na tej górze na wiele dziwacznych osób, ale to było coś nowego.

— Kaeya! — Powtórzył, zatrzymując się około pięć metrów od brzegu i łapiąc desperacko oddech, by jak najszybciej odpowiedzieć. — Kaeya, ja chciałem... chciałem... — powtarzał, bo nagle zmęczenie odebrało mu umiejętność wysławiania się.

frozen | genshin impactOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz