Droga do Anakina (Część 1) - Postanowienie

616 33 175
                                    

Był taki czas, gdy Obi-Wan Kenobi wierzył w miłość. Wciąż pamiętał lata tuż po pierwszej misji na Fenis, kiedy z sercem pełnym nadziei rozglądał się za drugą połówką. Sądził, że gdy wreszcie wydobędzie z siebie te najpiękniejsze, najgłębsze uczucia, odkryje zupełnie nową część siebie, a to uczyni z niego lepszego Jedi i lepszego człowieka.

I rzeczywiście odkrył coś nowego.

Ból. Strach. Cierpienie. Śmierć...

Gdy zamykał oczy, widział martwe ciała osób, na których mu zależało.

Znacznie częściej jednak wyobrażał sobie człowieka, który nadal był żywy. Mężczyznę, którego kochał bardziej niż kogokolwiek innego, choć w żadnym wypadku nie powinien go kochać, bo to oznaczałoby popełnienie od nowa tych samych, bezlitosnych w skutkach błędów.

A jakby tego było mało, wspomniany mężczyzna uparł się, by przekonać go do zmiany zdania. Przeklęty młodociany optymista! Co on może wiedzieć o ranach pozostawianych przez miłość? Co on może rozumieć, gdy pochował tylko jedną żonę, a nie, tak jak Obi-Wan, całą gromadę cudownych, wyjątkowych osób...

- Generale?

Że niby „tym razem będzie inaczej"? A jaką durny Anakin miał na to gwarancję? No tak, to przecież oczywiście, że nie miał. Nigdy jej nie miał! Ani w walce, ani w życiu. Zawsze po prostu realizował kolejny z durnowatych planów, wzruszając ramionami, racząc dawnego Mistrza tym swoim rozbrajającym uśmiechem i stwierdzając, że „jakoś dadzą radę". A Obi-Wan jeszcze mu przytakiwał!

Ale nie tym razem.

- Generale...

Tym razem nie może się złamać. Niezależnie od tego, jak bardzo pragnął Anakina Skywalkera... Niezależnie od tego, jak błogo się czuł, przypominając sobie ich ciała ocierające się o siebie w miłosnym uścisku, nie mógł sobie pozwolić na to, by znowu...

- Generale Kenobi!

Dłoń, którą Obi-Wan pocierał czoło i nos, oderwała się od twarzy, a sam Jedi gwałtownie wyprostował się w fotelu. Z miejsca pilota spoglądał na niego troskliwie Komandor Cody.

- Proszę o wybaczenie, sir. Nie odpowiadał pan od jakiegoś czasu, więc...

Za przednią szybą ciągnął się błękit nadprzestrzeni. Obi-Wan wpatrywał się w niego przez kilka sekund, zanim wreszcie przypomniał sobie, gdzie jest i co robi.

No tak. Misja na Fenis. Już trzecia w jego karierze. Ta, na którą zdecydował się polecieć bez Anakina.

Anakin...

W jego wyobraźni Anakin miał plecy wygięte w łuk, lekko rozchylone wargi, zamknięte oczy, zmarszczone czoło i bardzo energiczne biodra. Obi-Wan wciąż czuł siłę tych bioder między pośladkami.

Niemiłosiernie zły na samego siebie, potrząsnął głową.

- Oczywiście – zmęczonym tonem do Cody'ego. – Przepraszam. Co mówiłeś?

- Nasz medyk wciąż liże rany po ostatniej misji. Dostaliśmy zastępstwo.

- Zastępstwo, tak? Czemu dowiaduje się o tym dopiero teraz, gdy już jesteśmy w hiperprzestrzeni?

Policzki Klona spłonęły czerwienią. Komandor zaczął intensywnie wpatrywać się w hiperprzestrzeń, jakby zobaczył tam coś interesującego.

- Ja... Mówiłem to już panu na Coruscant... Jakieś trzy razy. – Na ułamek sekundy zerknął na Obi-Wana, odchrząknął i cicho dodał: - Sir.

Jasna Strona Miłości (Star Wars Obikin)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz