28. Promień Słońca Prześwitujący Przez Krople Deszczu

26 4 8
                                    

Zobaczenie świata poza murami szpitala świętego Munga zapowiadało się jako przytłaczające – zwłaszcza dla tych, na których nikt nie miał czekać. Wbrew pozorom było wiele takich osób. Niektórzy byli sami już dawniej, niektórym wojna odebrała bliskich, inni stracili tych, którzy mienili się być ich bliskimi, ale kiedy wszystko przestało się dobrze układać, po prostu uciekli. Rodziny niektórych pozostawały same w szpitalu, innych przebywały w więzieniu jako zbrodniarze wojenni. Byli też tacy o których rodzinach słuch zaginął.

Jednak nawet dla tych, którzy mieli wybiec ze szpitala prosto w ramiona rodzin i przyjaciół, wyjście jawiło się jako wielki przełom i jak każdy przełom budziło pewien strach. W końcu świat zmienił się od czasów, gdy go opuszczali lub bardziej odsuwały się od niego ich umysły. Nie wiadomo, czy na lepsze, czy na gorsze. Prawdopodobnie na to pierwsze, jednak trudno sprecyzować, cóż to znaczyło, zwłaszcza, gdy ktoś już nie pamiętał dobrych czasów.

Cho nie pamiętała. Wiedziała, że kiedyś „była szczęśliwa", a raczej czuła się dobrze – w innym wypadku by jej nie wypuszczono ze znanej placówki – jednak nie znaczyło to, że pamiętała samą radość. Nie wyobrażała sobie, jak życie miałoby teraz ją rozpieszczać. Starała się uśmiechać i udawać, że już wszystko w porządku, lecz mimo wszystko nadal nie czuła się wolna od przeszłości.

Każdej dziewczynce marzy się piękny koniec. „Żyli długo i szczęśliwie". ONI. A ona czuła się sama. Jasne, było u niej na odwiedzinach parę osób, choćby profesor Flitwick czy kochane Luna oraz Padma. Przychodzili Weasley'owie, jakby w poczuciu wsparcia kolejnej sieroty. Parę razy zjawiła się z nimi Hermiona Granger. Kilkakrotnie odwiedziła ją skruszona Marietta z pierścionkiem zaręczynowym na palcu. Pojawiał się też regularnie Neville Longbottom po odwiedzinach u swoich rodziców będących pod opieką szpitala. Jednak żadne z nich nie obiecało czekać na Cho. Mieli własne życia, własne sprawy.

Marietta zajmowała się swoim tajemniczym absztyfikantem, zresztą czuła się u Cho nadal trochę nieswojo. Luna i Ron planowali ślub i mieli z tym naprawdę bardzo dużo roboty, próbując wszystko przygotować tak, by było idealne. Hermiona większość czasu poświęcała na rozwijanie swojej kariery, która teraz była jej priorytetem. Państwo Weasley mieli dużo własnych dzieci i wnuków, które potrzebowały ich czasu.

Osoby, na których Cho najbardziej zależało – osoby, które w przeciwieństwie do odwiedzających ją nie były jej obce – osoby, które mogłyby na nią czekać, nie odwiedziły jej. Przynajmniej nic nie wiedziała o tym, żeby do niej przychodziły, a nie sądziła, żeby lekarze zatajali przed nią listę odwiedzających czy żeby mieli kogoś do niej nie wpuszczać z tej czy innej przyczyny. Mijały już trzy lata. Przynajmniej tak jej powiedziano.

Z początku nie była niczego świadoma. Wiedziała tylko, że czas mija bardzo wolno. Wskazówki zegara poruszały się bardzo opieszale. Kartki z kalendarza wypadały zbyt niemrawo. Same terminarze zmieniały się tak rzadko, że tylko trzy razy podczas jej przydługiej samotności.

Nie tęskniła za światem zewnętrznym. Może i miała tam jakichś przyjaciół, ale czasami czuła się w ich życiach tylko obowiązkiem sumienia. Nie odwiedzali jej, bo łączyły ich kiedykolwiek wielkie relacje. Przychodzili, bo nikt inny tego nie robił. I była im za to milionkrotnie wdzięczna, Bóg świadkiem, że była! Ale to nie zmieniało faktu, że czuła się w ich planach tygodnia jak nieproszony gość. Bo kim innym była?

Pokochała ich. Uwielbiała. Pragnęła należeć do grona ich przyjaciół czy choćby znajomych. Ale nigdy nie dostała otwartego zaproszenia, a na siłę nie zamierzała się wpychać. Ich sprawy były odległe od jej i musiała się z tym pogodzić.

Główne wyjście „Purge & Dowse Ltd". Tyle dzieliło Cho od świata zewnętrznego. Próg i będzie osobą zupełnie samotną pozbawioną dachu nad głową i poczucia bezpieczeństwa. Jednak jeszcze parę minut temu chciała już opuścić to miejsce. Wszyscy byli dla niej bardzo mili, ale czuła się już na siłach by stawić czoła normalności, a więc nie chciała zajmować cennego miejsca i czasu.

Teraz jednak czuła się niepewnie. Wręcz chciała zawrócić. Zacisnęła powieki. Nie, cho, weź się w garść. Tak długo byłaś sama. Teraz też sobie poradzisz. Wzięła głęboki wdech i przeskoczyła próg, unosząc nogi tak wysoko, jakby owa granica była z ognia. Londyński gwar stał się nagle bardzo wyraźny. Poczuła na twarzy wilgoć mgły. Powoli zaczęła mrugać, by po chwili otworzyć szeroko oczy.

Tuż przed nią stał Harry.

Harry Potter. Harry cholerny Potter. Nie dość, że stał, to jeszcze się uśmiechał. Jeszcze wyciągał w jej stronę rękę. I, o zgrozo, chyba oczekiwał, że ona ją uściśnie.

Burza SprawiedliwościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz