art in sun on his skin

381 32 2
                                        

Kiedy zamyka oczy, wspomnienie nadal jest żywe. 

Morska bryza uderza w jego policzki, kiedy ogląda kołyszące się na powierzchni statki, parę kosmyków włosów podrywa się do góry i opada na oczy. Steve jednak się tym nie przejmuje, uśmiecha się lekko, jakby gwar rozmów, szum letniego wiatru i pojękiwanie nadgryzionych zębem czasu pokładów uspokajało duszę, a może... A może właśnie wzbudzało ją do jakiegoś artystycznego zrywu, który rodził się w nim z każdą sekundą. 

Kilka osób wymija go, niczym kamień ostały w rzece opływany przez wodę. Wyjątkowo mocno osiada na dnie, nietknięty, wręcz przytwierdzony do wyimaginowanej granicy. Ledwie czasem odmruknie jakieś "przepraszam", czy z grzeczności rzuci stłumionym "dzień dobry" do nic nieznaczącego tłumu. 

Steve ściska w dłoni papierowy woreczek z drugim śniadaniem, który, gdy wstał, dumnie ozdabiał stół w blaskach porannego słońca, najwidoczniej zapomniany przez Jamesa. Szczupłe kłykcie bieleją od uścisku na tworzywie, aż opuszki palców zaczynają mrowić. Przekłada pakunek do drugiej dłoni i przerzuca wzrok na jedną z łodzi, gdy nieznany mu mężczyzna przechodzi obok z wątpliwym wyrazem twarzy. Potem usuwa się nieco w bok, nie chcąc zagradzać nikomu. 

Bucky pracuje, doskonale widzi go ze swojego wybranego punktu. Nie jest to nic specjalnego, powiedziałby Steve, gdyby chociaż spróbował kłamać, ale jest w tym tak cholernie beznadziejny, że nawet się na to nie sili. Steve nie umie kłamać; ani dla społeczeństwa ani dla siebie, zwłaszcza kiedy Bucky... Bucky jest taki...

Niemalże podskakuje, kiedy znajoma dłoń ląduje mu na ramieniu, a jego własna omal nie wypuszcza paczki. Spogląda trochę w górę, żeby przyjrzeć mu się dokładniej i dzieli uśmiech, który James mu posyła. Machinalnie odpowiada na przywitanie, chociaż nawet nie pamięta, jak dokładnie. Prosi w duchu, by nie pytał o tamto przeciągnięte spojrzenie. Nie robi tego. 

— Zapomniałeś — tłumaczy, wyciągając dłoń przed siebie. James drapie się w kark, a kilka włókien mięśniowych drga pod oświetlaną lipcowym słońcem skórą. Biały podkoszulek opina ciało, za krawędziami odznacza się opalenizna i może zauważyłby kilka innych, drobniejszych szczegółów, które dla artysty znaczą więcej niż ogół, ale James parska śmiechem. Śmiech z kolei jest taki ciepły i kojący, że ogrzewa wiecznie marznącego Rogersa lepiej, niż milczące słońce, patrzące na nich z góry. 

— Te były dla ciebie, Stevie. — James opiera dłonie na biodrach, wskazując na torebkę ruchem głowy.  — Zrobiłem je zanim wyszedłem. 

— Och. — Tylko tyle jest w stanie wykrztusić, bo momentalnie oddech grzęźnie mu w gardle z niewiadomego powodu. Wciska wolną dłoń do kieszeni spodni, wypuszcza powietrze. Zaciska palce na wewnętrznej stronie materiału i próbuje uśmiechnąć się neutralnie, wierząc, że mu się udaje. — Dziękuję. Nie musiałeś. 

James macha dłonią, mrucząc pod nosem coś w rodzaju "miałem czas". Steve nie jest tego pewny, znając uwielbienie Barnesa do późnych poranków, ale nie neguje. 

Wpatruje się w niego. Może trochę za długo. Nie powinien. Przyciska drugie śniadanie do siebie i chyba chce coś powiedzieć, jednak z oddali nieznany głos wypowiada imię Jamesa. Ten odwraca się instynktownie, pasma włosów zarzucają się na czoło, gdzie perlą się krople potu i skóra błyszczy, błyszczy, błyszczy...

Nawet to nie ujmuje mu swoistego majestatu, podobnego do tego z wieczoru, z tlącym się narkotykiem i płomieniem zapalniczki oświetlajacym usta i brodę Jamesa. 

— Wybacz, muszę wracać. — Barnes krzywi się. Steve odpowiada coś zdawkowo, żeby się nie przejmował. — Będę po południu. — Salutuje mu, ujmując szybkim ruchem dwa palce od skroni i kieruje się w stronę ułożonych w stos ładunków. 

Steve chce odejść. Steve naprawdę chce odejść, ale stawia ledwie parę kroków, jakby sam nie był pewien, czy powrót do domu kłębi się w głowie, czy to tylko pozorne pragnienie, walczące z tym o tutaj, z dokami,
słońcem, stłumionymi rozmowami i... I Jamesem.

Bo tym razem to dynamiczność jego postury pociąga napięte struny w głosie artysty. Gdzie Bucky przyjmuje na ramię ciężar skrzyni, której krawędzie bezdusznie wbijają się w błyszczącą skórę, gdzie pod materiałem ubrania poruszają się żebra, a kołysane biodra zdają się krążyć wokół własnych orbit podczas chodu. Włosy opadają za uszy, na czoło, muskając ozdobione kilkudniowym zarostem policzki i nawet ów zarost jest elementem pasującym. Steve chce tam zostać, zamknąć się w szklanej bańce, by nikt go nie ruszył i pozwolił utrwalić ten obraz w pamięci do końca swoich dni, ostatniego oddechu wydanego przez schorowane płuca, które zapadają się z każdym ruchem żywej maestrii. 

Bucky jest istotą anatomii, każda krzywizna równoważy się z inną, pracując zgodnie, by unieść to czy owo, przesunąć estetyczne ciało w tę, czy inną stronę. Bucky jest statułą, która zmusza palce Rogersa do zaciśnięcia się w pięści, odwrócenia wzroku. Razi go swoim idealizmem, którego w sztuce się nie uznaje, a jednak oto jest. Jest wybrykiem w historii rysunku, malarstwa czy rzeźby. Jest zmienny, wyjątkowy. Perfekcyjny. 

Przełyka ślinę. Zaczyna się tłumaczyć, chociaż nikt jego myśli nie usłyszy. Bucky jest pierwowzorem, Bucky ma ciało do naśladowania. Potrzebuje tam patrzeć, żeby uczyć się rysunku, bo przecież stąd czerpie pieniądze. Bucky jest postacią w umyśle Steve'a, plastyczną, poruszającą się postacią, jaką śledząc, można naszkicować. Dlatego wzrok spoczywa na nim, jak na trwałym filarze. 

Bucky jest tak... Bucky jest... 

Szczęk zamka. Mruga kilkakrotnie, wracając do siebie, do rzeczywistości, gdzie nie wiedzieć dlaczego, wiatr zniknął, a statki unoszą się na wodzie tylko w wyobraźni. 

Rozluźnia chwyt na ołówku, sunąc wzrokiem po kartce. Linie składają się w całość, każda krzywizna, każdy cień jest na swoim miejscu, ale Steve może jedynie zatrzasnąć i odłożyć szkicownik z namiastką agresji, którą wywołała niezrozumiała frustracja. Rysunek nie jest idealny. Nie jest perfekcyjny.

Wita się z Bucky'm, który opowiada o dniu pracy, a Steve stara się nie myśleć o skąpanej w słońcu skórze. 

_______________

Przenosi zmęczony wzrok na zdjęcie referencyjne. Redakcja gazety narzuca bezlitosny termin, więc on stawia linie niemalże leniwie, chcąc po prostu skończyć obowiązek. Firana powiewa na wietrze, Brooklyn mruczy senną kołysankę w dole ulicy. Nadgarstek brudny od węgla i grafitu, stara się nie pozostawić smug na bieli kartki, by czekająca od dwóch dni koperta wreszcie została zapełniona. 

Tworzy szczegóły, dodaje ostatnie cienie, ostatnie kropki, kreski, machnięcia. Aż nadto niedbale, jednak z dobrym skutkiem. 

Z ulgą opada na oparcie krzesła, to skrzypi lekko w wieczornej ciszy mieszkania. Po ścianach odbija się jęk desek, ciche westchnienie Rogersa, gdzieś między tym klekot ołówków toczących się po blacie, byle dalej od niego. Obserwuje je, wędrujące po powierzchni stołu, będąc o krok od zaśnięcia, ale wtedy... Wtedy przypomina sobie o swojej... Swojej prywatnej sztuce. 

Palec wskazujący nieśmiało trąca pojedynczą kartkę. Szelest zdaje się za głośny, niemal bezwstydnie mąci spokój kamienicy, a przynajmniej tak się Steve'owi wydaje. I i tak wraca do tamtego nieidealnego szkicu Bucky’ego. Śledzi każdą linię. Pochłania je wzrokiem, napawając się tym, jak do siebie pasują, lecz jednocześnie przeklina brak widocznego w rzeczywistości idealizmu jego dynamiki, tego napięcia, tego majestatu. Rysunek jest przerażająco martwy w porównaniu do pełnego, silnego ciała, jakie... 

— Herbaty? 

Zatrzaskuje szkicownik. Kiwa głową otępiale. 

Wkrótce potem po mieszkaniu niesie się samotny gwizd czajnika. 

ᴛʜᴇ ᴀʀᴛ. ˢᵗᵘᶜᵏʸOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz