Czasami przeraża go, jak dobrze zna Jamesa. Przeraża go też świadomość, jak bezbronny wobec niego jest, jak najmniejszy uśmiech czy drgnięcie mięśnia osłabia go, a jednocześnie sprawia, iż chce krzyczeć do utraty sił. Steve jest słaby w obliczu Barnesa do stopnia, który jemu samemu trudno pojąć.
Próbuje zrzucać to na jego sztukę, jego artyzm, jaki obsesyjnie wręcz śledzi. Że James jest postacią pełną piękna, a piękno podziwia każdy, więc taka jest kolej rzeczy. Ale czy na pewno?
Czy każdy przechodzień zna jego rytuały, obserwuje twarz, usta, ciało, dłonie? Czy księżyc przebijający się przez zasłony zatrzymuje się na moment nad tym jednym oknem, by otulić dotykiem nawet pojedyncze znamię na tak perfekcyjnym ciele? Czy tylko Steve od czasu do czasu kiwa głową bezwiednie, wysłuchując rytualnej kołysanki w postaci opowieści o damie, jakiej imienia nie silił się zapamiętywać?
Być może. Być może właśnie dlatego, że Steve jest… inny, zagryza wargę niemal boleśnie, do piersi przyciska szkicownik, gdy palce Bucky’ego sprawnie rozpinają guziki koszuli, ten wzdycha z ulgą i gdzieś jeszcze narzeka na upał, ale Rogers go nie słyszy. On tylko widzi. Tylko i aż. Bezwstydnie zapatrzony w cielesność istnienia Jamesa Barnesa, która zmusza go, by drżące dłonie otworzyły zeszyt na pustej stronie. Jednej z niewielu.
— Żebyś ty widział, jak błyszczały jej się oczy... — Boże drogi, nawet głos jest zachrypnięty, idealny w każdej zarwanej głosce, unoszący się w sufit usłany rysami na brudnej bieli farby.
Podczas podnoszenia głowy, Steve zapatruje się na grdykę, krawędź szczęki, która wyostrza się i bezproblemowo przecina każdą strunę instynktu samozachowawczego. Steve... Steve wie, że go to zabija, kawałek po kawałku doprowadza do szaleństwa swoją niedostępnością dla niego, a mimo to każdego dnia próbuje plenić niezdrową zazdrość i obrzucać świat obelgami. Że dlaczego Bucky może dotykać tej damy, dlaczego ona może dotykać jego i być tak blisko, a on nie może ośmielić powiedzieć nawet słowa za dużo? Dlaczego, dlaczego, dlaczego?
Wodzi grafitem po kartce. Szybko, gwałtownie, zanim sceneria się zmieni. Uwiecznia obraz szyi łączącej się z obojczykiem w sposób nieludzko idealny, bo potem gryzie wnętrze policzka, kiedy materiał opada z jego ramion, a skóra zdobiona śladami potu zostaje wystawiona wprost przed artystę tak prosto, że ten czuje, jakby to było wręcz niedozwolone.
Bucky opada na kanapę z ulgą, coś strzyka niemiło, ale ledwie to słyszy. Słyszy, ale nie słucha. Nie potrafi słuchać, kiedy każdy element ciała jego postaci jest jak rzeźbiony w skale dłutem najlepszego greckiego twórcy. Bucky taki właśnie jest – niczym ożywiona rzeźba, której przeznaczeniem jest onieśmielać... lub otwierać oczy ludzi ślepych na sztukę.
Linia żeber wędruje na kartkę. Wkrótce potem jeszcze jedna, tym razem z ramionami złożonymi na klatce piersiowej, rysuje dłonie, palce i myśli, jak to jest ich dotknąć, zacisnąć swoje własne na tamtych. A nie powinien. Tak bardzo nie powinien. Sunie ołówkiem po bokach wizerunku Jamesa na papierze, w odpowiedzi na pytanie mrucząc pod nosem, że to do pracy, chociaż trucizna niemocy wypala skrawki wnętrza z mijającymi oddechami.
Przecież on nie może, na miłość boską nie może tak po prostu... A drżącą dłonią i tak szkicuje brzuch, linię bioder i materiał spodni luźno opierający się na gładkiej skórze. Rysunek jest nieco nieadekwatny. Bo grafit nie uwzględnia kolorów. Bo statyczność szkicu nijak się ma do dynamiczności ruchomego ciała, które zdaje się pływać w przestrzeni. Każdy ruch wyważony, każdy ruch lekki, właściwy.
Steve przełyka ślinę. Oddech zrywa się w ułamku sekundy, kiedy James wstaje i przeciąga się. Spodnie osuwają się niżej na biodrach, tak grzesznie nisko, tak niewłaściwie nisko, a Rogers może tylko bezwładnie ułożyć tam swój wzrok, bo już nie ma siły walczyć. Kości biodrowe, między nimi stonowany brzuch z zarysem mięśni prężącym się dumnie w świetle księżyca, drobna blizna nad prawym biodrem jako pamiątka po wypadku w dokach.
Wypuszcza powietrze ze świstem. Odchrząkuje. I rysuje, rysuje, rysuje...
A James opowiada, opowiada, opowiada...
O niej, o jej uśmiechu, o jej włosach, o rzeczach, które słyszał już tysiąckroć razy, łącznie z tysiącem imion i o... O ciele. Steve zapada się w sobie, zaciska palce na ołówku, próbując wykrztusić z siebie coś poza bełkotem, kiwa głową, ale jakże... jakże mógłby mierzyć się z tą postacią, która jest jednocześnie tak blisko i tak daleko? Czuje się pijany, cholernie pijany i cholernie oderwany od rzeczywistości, gdy szare oczy zderzają się z jego tak dogłębnie, że odruchowo zamyka szkicownik, jakby bał się, że Barnes mógłby dostrzec jego prace.
Trwa to może sekundę. Ale wszystko wydaje się bardziej wyraziste. Steve... Steve dostrzega nawet pojedynczą kroplę potu, spływającą po szyi, przemierzającą przez obojczyk i sunącą niżej, jakby dla przetestowania jego wytrwałości. Widzi pieprzyk na ramieniu, widzi każdą osobną rzęsę okalającą oko. Jest pewien, że mógłby zobaczyć i pracujące płuca, wzbierające na objętości z wdechem i malejące z wydechem; serce bijące równomiernie, każdy narząd pracujący osobno, by stworzyć spójną całość.
Sztukę zawartą w cielesności, która nie jest mu własnością.
Z powodu owej sztuki, tej nocy Steve nie może zasnąć. Bolejący nad idealizmem artysta cierpi w ciszy swojej sypialni.
Zegar wybija kolejne minuty.
CZYTASZ
ᴛʜᴇ ᴀʀᴛ. ˢᵗᵘᶜᵏʸ
Fanfiction❝ Steve rysował tylko to, w czym dostrzegał sztukę. Bucky jednak sam w sobie b y ł sztuką. ❞ FANFICTION | James Barnes & Steve Rogers