Steve nigdy nie widział Bucky’ego pijanego.
Owszem, widział go, jak pił alkohol, jak światła baru odbijały się w kryształowej szklance, widział grdykę poruszającą się wraz z łykami. Jednak nigdy nie był świadkiem niepoczytalności Barnesa. Być może dlatego, że zazwyczaj go przed tym chronił, a jeśli nie, mężczyzna trzeźwiał w domu jakiejś damy poza wzrokiem Rogersa, który w tym samym czasie… przykładowo zapełniał kartki szkicami wychodzącymi spod drżącej z frustracji dłoni.
James tego wieczora pozwala mu doświadczyć tej… nieco mniej wykwintnej wersji siebie, chociaż majestat nadal wciska Steve’a w podłogę tak, jak robi to zawsze. W półmroku brooklyńskiego mieszkania, żółtawym świetle żarówek w kuchni i blasku latarni z ulicy przebijającym się przez zasłony, skóra Jamesa wydaje się nienaturalnie gładka, pozbawiona najmniejszej skazy. Włosy są rozwichrzone, przez niego samego lub kogoś innego, a ruchy z kolei chaotyczne, lecz płynne.
— Widzę, że sobie nie żałowałeś — rzuca Steve, wciskając dłonie do kieszeni spodni i siląc się na spojrzenie przynajmniej po części karcące. Kącik ust Jamesa unosi się ku górze, łobuzerski uśmiech widnieje na obliczu, a Rogers musi na moment odwrócić wzrok, gdy brunet zwilża koniuszkiem języka dolną wargę.
Do cholery, James, nie rób mi tego.
— Było zabawnie — parska Bucky, wzruszając ramionami. Chrypka w jego głosie sprawia, że Steve czuje się jeszcze mniejszy. Że James ma nad nim nieokreśloną władzę, nawet jeśli tego nie wie, nawet jeśli jest pijany. Sztuka przerasta artystę. — Ale chciałem już wrócić do domu. — Przeciąga głoski i opada na kanapę, mijając blondyna trwałego w osłupieniu. Przeciąga się z głuchym jękiem. — Tęskniłeś?
— Jesteś pijany — stwierdza Steve, chociaż to oczywiste. Głębokość głosu Barnesa w tamtym pytaniu pozwala tylko na to proste zdanie. Lustruje go od góry do dołu, ale on nic sobie z tego nie robi. Świadomy swojej władzy bohater szkicownika zawsze był ponad twórcą.
— Nie odpowiedziałeś mi na pytanie. — Opiera głowę na zagłówku kanapy, wyciąga kark i spogląda na niego z dołu zamglonymi alkoholem oczami, które błyszczą w tym nijakim świetle bardziej, niż zazwyczaj. Chyba. Steve przełyka ślinę. Drapie się w kark.
— Mieszkamy razem, to jasne, że za tobą tęsknię, Buck.
James kręci głową. Widzi kłamstwo wypisane na rogersowych ustach, Steve wie. Steve wie, że jest prześwietlany. Uniesiona brew, zduszony śmiech. Założyłby, że on kpi z braku umiejętności kłamania, bo… Bo chyba tak właśnie jest.
James przeczesuje obiema dłońmi włosy, od czoła po kark, prawie celowo, powoli. Powolna tortura dla Steve'a przytwierdzonego do podłogi i skazanego na estetyczny profil skąpany w półmroku wieczoru. Krawędź szczęki uwydatnia się, gdy James zaciska ją, a potem nieco chwiejnie wstaje na nogi.
Steve jest maleńki, o Boże, taki maleńki. Zmierza się z rzeźbionym posągiem, z własną postacią. Nawet nietrzeźwość nie odbiera mu mocy, ba! Dodaje jej. Przyćmiony wzrok, ten zawadiacki uśmieszek, ale potem… spokój. Twarz wygładza się na rzecz nagłej melancholii.
— Coś nie tak? — Odważa się spojrzeć na bruneta z dołu.
Wszystko, byle neutralizm, byle obojętność, Boże, daj mi obojętność. Czuje jego oddech na policzku, ciepło bijące od ciała, czuje obezwładniającą słabość. James wodzi wzrokiem od jego oczu, przez nos, po usta. Analizuje go, jakby to Steve był dziełem sztuki, a nie on sam i jego artyzm.
— Jesteś piękny, wiesz?
Chce coś odpowiedzieć, rzucić sarkazmem albo skarcić Jamesa za to wyznanie, bo przecież jest pijany. Równocześnie pragnie zaprzeczyć, że wcale tak nie jest, żeby dał sobie spokój i poszedł spać. A żadne słowo nie pada między nimi. Gardło zaciska się, więc może tylko przełknąć ślinę, bezwiednie w niego wpatrzony. To tylko nic nieznaczące słowa. Bełkot. Nie wie, co mówi, nie-…

CZYTASZ
ᴛʜᴇ ᴀʀᴛ. ˢᵗᵘᶜᵏʸ
Fanfiction❝ Steve rysował tylko to, w czym dostrzegał sztukę. Bucky jednak sam w sobie b y ł sztuką. ❞ FANFICTION | James Barnes & Steve Rogers