art in his independence

181 25 3
                                        

Bucky jest hipnotyzujący. 

Mało tego, był, jest i będzie, bo właśnie takiego wykreował go świat. Zapierający dech w piersi majestat, który jednym spojrzeniem, jednym dotykiem dłoni potrafił zagarnąć sobie kobiece serce i pozostać jej umyśle na wiele samotnych nocy. Steve obserwuje go za każdym razem, być może próbuje się czegoś nauczyć, być może po prostu przyjemność sprawia mu patrzenie na Jamesa, który bez najmniejszego wysiłku uwiesza na sobie tęskne spojrzenia. 

A mimo to, niewiele z tego wynosi. Steve nie chce mówić, że James traktuje damy przedmiotowo, bo gdzieś tam boi się, że sam dorabia mu tę cechę dla własnego komfortu, ale podczas tych wszystkich obserwacji, nic poza fizycznością nie zapada na długo w barnesową pamięć. I jednocześnie z tą myślą z trudem przełyka drażniący kwas zazdrości i wyciąga nogi na kanapie. James jest niezależny i właśnie dlatego stanowi trofeum dla kobiet, a nie odwrotnie. On jest. I to wystarcza. On i jego artyzm. 

James nie wrócił na noc. Steve z kolei potrafi go sobie wyobrazić i to... W pewnym stopniu pomaga uporać mu się z tęsknotą, chociaż z drugiej strony pogrąża się, jakby w ruchomych piaskach. Jest zagubiony, to na pewno, jednak z zaskoczeniem rozpoznaje we własnym wnętrzu namiastkę złości. Na siebie, Jamesa, świat, czy kogokolwiek, kto mógłby się podłożyć pod ten scenariusz. Nieistotne. 

Steve ściska swój szkicownik i myśli. Za dużo myśli. O oczach, szaroniebieskiej oazie, jaka obezwładnia umysł jednej z kobiet, sączącej drinka przy barze, gdzie mdławe światło opada na jej cerę, którą później Bucky będzie podziwiał w opowieściach. Później o dłoniach, splatanych na szklance z jego ulubioną whiskey, skąd przemieszczają się na kobiecą talię, gdy idą tańczyć. I chociaż naprawdę nie chce, Steve nie może zapomnieć o ustach, całowanych namiętnie, aż nadto. Smugi szminki pozostają na barnesowych wargach, ale Rogers ich nie zobaczy. Zdąży je przecież zmyć w mieszkaniu nowo poznanej. 

I cierpiący nad (nie)należącą do niego sztuką artysta dociera do fizyczności prędzej czy później. Obraz krawędzi profilu, krzywizny mięśni naznaczonych potem w księżycowym świetle, kości biodrowe z luźno zawieszonymi na nich spodniami, jak zacięta płyta maltretują jego umysł. Otwiera szkicownik, palce desperacko wertują kartki, jakby próbował wchłonąć obrazy stworzone przez niego samego i jednocześnie użalać się nad własną żałosnością. Dlaczego Bucky nie może być...

Zaciska szczękę, kiedy wyimaginowana damska dłoń wodzi po nagich łopatkach Bucky’ego, sunie po plecach, czasem zadrapie. W górę, w dół, w górę, w dół, między włosami, na twarzy, policzkach. Ta sama dłoń dotyka ciała jego sztuki. Krzywizny, smukłych mięśni. Wyczuwa puls pod piersią idealnego estetycznie Jamesa, zaciąga się jego powietrzem, ona... Ona oddycha jego powietrzem, słucha jego westchnień. Steve chciałby wiedzieć, co James mówi, jak James brzmi, kiedy jest z nią. Czy ton jest również tak ciepły, czy głos pokrywa nalot chrypy, kiedy oboje patrzą się w sufit, a za oknem trwa noc? Czy James jest z nią szczęśliwy, kiedy wodzi palcem po jego mostku, czy szyi albo, czy czuje satysfakcję, że to właśnie ona dzisiaj zdobyła Jamesa Barnesa? 

Steve'a trawi zazdrość. Na prędce zaczyna szkicować, niedbale, jakby od niechcenia. Ołówek nagle nie układa się w dłoni, linie są nierówne. Bo to ona go dotyka. Ona ma prawo. Steve nie. Steve nigdy nie będzie miał prawa, by to robić.

Nawet jeśli to obrzydliwe, napiętnowane przez społeczeństwo i z góry skazane na druzgocącą klęskę, Steve chciałby, żeby James był jego. 

W towarzystwie nocy sporządza kolejne rysunki. 

_______________

Kiedy poranek wziera mu w oczy promienie wczesnego sierpniowego słońca, Steve nawet nie drgnie. Czuje jego obecność. Wie, że James stoi w drzwiach, bo zawsze to robi przed wyjściem, oczekując pożegnania. Tym razem jednak go nie otrzymuje, bo Rogers nagle dziecinnieje i niczym obrażony kilkulatek udaje, że śpi. Nawet nie zaciska dłoni na prześcieradle, nawet nie poprawi kosmyka włosów, który wyjątkowo go irytuje, nie zrobi nic, bo w gruncie rzeczy przeraża go wizja popatrzenia na Jamesa.

Wówczas zobaczyłby usta całowane przez nią, ciało dotykane przez jej dłonie, włosy mierzwione, kiedy jej oddech osiadał na jego szyi. A na miłość boską, tak bardzo tego nie chce. Myśl, że niezależność Jamesa zwabiła , jakby pszczołę do miodu wzbudza w Stevie kolejną falę tłamszącej oddech zazdrości, bo zapewne niczego innego nie oczekiwała. Pragnęła tylko jego fizyczności, tej pięknej, ale jakże grzesznej fizyczności. 

Steve nie wita się z Jamesem tego poranka. 

Ani kilku następnych również. 

Dopiero, gdy ten wraca z pracy któregoś dnia, a w jego spojrzeniu Steve dostrzega zmartwienie, czuje się w pewien sposób winny. Nie mówi jednak, nie tłumaczy się, a w milczeniu rozpakowywuje zakupy, wkładajac mleko do lodówki albo wsypując kaszę do słoika. Bucky także nie wypowiada ani jednego słowa aż do momentu ciężkiego westchnienia. 

— Wszystko w porządku, Steve? — pyta, niby od niechcenia, jednak nuta niepokoju wystarcza, żeby w gardle Rogersa pojawiła się gula. Z przerażeniem odczuwa narastajacą chęć rozpłakania się. Jedno pytanie zadane w tym jedynym ciepłym tonie, a on już taki słaby. 

— Dlaczego pytasz? — Nie patrzy mu w oczy, bo jest niemal pewny, że przegrałby walkę z samym sobą. Zmusza się do bladego uśmiechu, nawet jeśli wie, że wygląda fałszywie. 

— Sam nie wiem, ostatnio jesteś taki... cichy. 

Zauważył. Jakaś część Steve'a rozjaśnia się namiastką szczęścia. 

— Wszystko gra, Buck. 

— To głupie, ale ostatnio się ze mną nie witasz. Zawsze to robiłeś. I mam wrażenie, że nie chcesz ze mną rozmawiać. — Wyrzuca to z siebie nieco chaotycznie, ale zaraz gryzie się w język. — Nie chcę, żeby to zabrzmiało, jak pretensja, po prostu się martwię. Zrobiłem coś nie tak? Tobie coś dolega i nie chcesz mi powiedzieć? Proszę, Steve, powiedz mi cokolwiek, ja... — Ucina. Wzdycha i przyciska kciuk i palec wskazujący do nasady nosa, jakby nagle rozbolała go głowa.

Steve ma ochotę wykrzyczeć mu w twarz, że jest niemal śmiertelnie chory. Tak chory, że z każdym dniem uginają się pod nim kolana. Obrzydliwie chory na coś, na co nikt nie wynalazł leku, a powinien. 

— Czasem czuję się trochę gorzej, ale to nic. Przejdzie mi. — Wzrusza ramionami i zaraz potem wymierza sobie mentalny policzek. Bo oczy Bucky’ego rozszerzają się, niemal upuszcza słoik z konfiturami, niemal może dostrzec bordowe plamy na kafelkach. 

Później duże dłonie na jego ramionach, pytania, obietnicą pozostania w domu mimo nocnej zmiany. James rzuca propozycjami, jednocześnie chce iść do apteki, sklepu z ubraniami i spożywczego. Zapewnia, że może wziąć dwie poranne zmiany w dokach, że to żaden problem. 

I zanim Steve zdąży wytłumaczyć mu, że nie musi albo zbyje troskę sarkastycznym "nie potrzebuję niańki", zanim wyperswaduje Bucky’emu pozostanie w domu, ma ochotę uklęknąć na środku kuchni i zacząć krzyczeć.

Dlaczego musisz sprawiać, że kocham Cię jeszcze bardziej? 

Tego wieczoru James zostaje w domu. 

ᴛʜᴇ ᴀʀᴛ. ˢᵗᵘᶜᵏʸOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz