art in his moves

301 28 2
                                    

Steve rzadko kiedy był świadkiem barnesowych poranków. I szczerze mówiąc, nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy chciałby je oglądać, czy mu ich brakuje albo czy uważa je za element również i swojego dnia. 

A przynajmniej tak było. Do teraz. Do momentu, w którym Steve układa palce na powierzchni kubka z herbatą, obserwuje jak para unosi się nad powierzchnią, by potem opaść na skórę bezszelestnie muskając ją niby ciepłym, niewidocznym pocałunkiem. Jego spojrzenie usilnie stara się pozostać na własnych paznokciach, czasem prześledzi rysy na blacie kuchennego stołu albo powierci na taborecie, nie potrafiąc znaleźć dogodnej pozycji dla nóg; wtapia się w ciszę letniego poranka, nie chcąc przerywać momentu nawet najmniejszym westchnięciem. Zhańbiłby wtedy swoje poczucie estetyki.

Wzrok skacze, jest wszędzie, bo wie, że gdy tylko zawiesi go tam, gdzie ciągnie, prawdopodobnie długo nie będzie w stanie przestać wchłaniać widoku, jaki tego poranka dał mu ktoś z góry. Zagryza dolną wargę i przegrywa tę niemą walkę z samym sobą, bo uwagę bezpowrotnie przykuwa jego bohater. Jego plastyczny bohater, którego szkic zapełnia pewną stronę w szkicowniku. 

James każdy ruch wykonuje z precyzją, a Steve czuje się tak, jakby wręcz przeszkadzał w tym osobliwym spektaklu. Wszystko w spowolnionym tempie, żeby widział dokładniej, jeszcze dokładniej, żeby zrozumiał każde, najmniejsze drgnięcie ścięgien, żeby wcielił się w powietrze, które otacza Barnesa, uczuł to na własnej skórze. I żeby żałował jak cholera, że nie może podejść bliżej i przesunąć palcem po tej gładkiej skórze tak, jak robi to ono.

Nie może oderwać wzroku, opuszki bieleją na ceramicznym kubku, kontrastując z ciemną czerwienią naczynia. Spostrzega, że herbata nie jest już gorąca, a ledwie letnia. Nieistotne. Nie gra ona ważnej roli. 

Śledzi jak James wyjmuje łyżeczkę z szuflady, dźwięk brzęczących sztućców mętnieje między szumem budzącego się dnia. Stal dopasowywuje się do palców, później dwie łyżeczki pachnącej kawy, ciemnej, ulubionej, której zapach osiada na jego ubraniu i Rogers wie, że być może zostanie tam do wieczora. Zalewa ją wodą z czajnika, para wkrada się pod przegub dłoni, on uśmiecha się lekko. Słońce z kolei dobywa się z okna, klepiąc Jamesa po ramieniu w przyjacielskim geście, podkreśla linię czoła, nosa, krawędzie ust, jakby James sam w sobie nie zabierał tchu z astmatycznych płuc wystarczająco.

Uśmiech kreuje się w ułamku sekundy, gdy usta zbyt często zajęte papierosem nikną częściowo pod powierzchnią kawy. Mruczy pod nosem zadowolony, zaczyna nucić jakąś melodię zapewne zasłyszaną z radia. Obaj milczą, bo słowa zamykają się w tej jednej chwili, gdy nikt nic nie mówi, a świat idzie naprzód.

Bucky’ego oświetla słońce, kawa kołysze się w kubku. 

Steve zaciska powieki. Krzywi się z tego frustrującego uczucia, które spada mu na pierś nad wyraz ciężko i gwałtownie. 

Bo po raz pierwszy przyznaje, że James jest po prostu piękny.

— Co ty na to, żeby iść wieczorem trochę się rozerwać? — Jego głos przez długą chwilę nie zostaje zarejestrowany przez Steve’a, który dopiero po próbie nawiązania kontaktu wzrokowego, wbija wzrok w swój kubek z herbatą. Jakaś jego część chciałaby, żeby tylko się przesłyszał. — No wiesz, potańczyć, czegoś się napić…

Steve krzywi się chyba bardziej niż zamierzał. Mimo to, nie próbuje nawet powstrzymywać tego odruchu, a zamiast tego zaczyna bębnić opuszkami palców w ściankę naczynia bez zbytniego rytmu. Już nawet obraz, jaki kreuje James stojąc w ramie kuchennego okna z sylwetką okraszoną słońcem nie motywuje go do uniesienia głowy. 

Dusi w sobie złość, która w nim narasta. Stara się ją wypluć albo stłumić, bo chce zapytać, czy znów wróci do domu sam, czekając aż jego sztuka zaszczyci go ponownie, gdy poranek ślamazarnie będzie wkradał się pod firany, chce… Chcę zapytać o tak wiele, może zmusić do obietnicy, bo James jest piękny w ten sposób tylko dla artysty, a nie dla… 

ᴛʜᴇ ᴀʀᴛ. ˢᵗᵘᶜᵏʸOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz