art in his profile

599 48 15
                                    

Letni wiatr podrywa do tańca zasłony, które opływają półotwarte okno jakby wodospad, którego nigdy nie widział, ale zawsze chciał zobaczyć. Zapatruje się naprzód, wychylając trochę żeby objąć wzrokiem otulony nocą Brooklyn; palce zaciskają się na książce trzymanej na kolanach. Niewiele z niej wie. W zasadzie... nie wie nic.

Niewiele potem wysłużone, podrdzewiałe zawiasy skrzypią znajomo, zaraz po symfonii szczęków obracanych w zamku kluczy. Mimowolnie kącik ust unosi się do góry i chociaż dłuższą chwilę nie skupiał się na czytaniu, dla zasady wciska nos w książkę. 

— Już jestem! — Parę kroków wystarcza, by z przedpokoju przemieścił się do salonu połączonego z kuchnią. Nie odwraca się specjalnie, zna go na pamięć.

James zwyczajowo wyjmuje z kieszeni spodni zapalniczkę i rzuca ją na blat stołu, potem podwija rękawy za łokcie, aż w końcu zaszczyca Steve'a swoją osobą, kiedy wyciąga długie nogi na kanapie naprzeciwko. Rogers odkłada książkę, spoglądając na niego ze swojego fotela tak, jakby Barnes oderwał go istotnie od czytania powieści, chociaż wcale tak nie jest. 

— I...? — Zagaja, muskając wystające z narzuty pojedyncze nici opuszkiem palca. Dopiero chwilę później dociera do niego nieco stłamszony zapach whisky i damskich perfum. Stara się zminimalizować wrażenie, że owa Dolores wcale nie pasuje do Jamesa. Kontrast jest zbyt wyraźny. Mimo to, milczy.

— Było naprawdę miło, wiesz? 

Wierzy. Skupia się na profilu Bucky'ego, który jak co dzień jest nadzwyczaj artystyczny w półmroku mieszkania, gdy dopełnia go uśmiech. Zapamiętany przez niego aż do przesady i taki... taki dziecięcy, odwzorowanie szczęścia i Jamesa, jaki wówczas wtapia się w tło niczym najlepsza, najdroższa sztuka w muzeum. Zawsze taki był. Dopasowany wszędzie, gdziekolwiek się znalazł.

Steve owija sobie nitkę wokół palca wskazującego.

— Najpierw poszliśmy na drinka, potem na spacer. Byliśmy nawet w dokach, bo powiedziała, że woda ją uspokaja. — Uśmiech nie schodzi mu z twarzy, będąc widocznym nawet w ciemni otoczenia. Steve zauważa wygniecenie na kołnierzu jego koszuli, jednak nie komentuje owej niedoskonałości. — Rozmawialiśmy. Odprowadziłem ją do domu.

Wyobraża sobie dłonie Dolores na kołnierzu tej koszuli. Chociaż nie ma zamiaru, widzi jej usta na tych Barnesa, a przez ułamek sekundy jest w stanie dostrzec smugę czerwonej szminki w kąciku jego ust. Półmrok zaburza to wrażenie, ale nie rezygnuje z wiary w nie. A chciałby.

— Spotkacie się jeszcze? 

James uśmiecha się. Istniejąca lub nie plama szminki rozciąga się na jego dolnej wardze w sposób, jaki zaburza poczucie estetyki Steve'a do tego stopnia, że przez moment żałuje zadanego pytania.

— Umówiliśmy się na piątek wieczór. 

Przyjmuje to do wiadomości zdawkowym pomrukiem. Spojrzenie samo ucieka na okno z widokiem na senny Brooklyn. Obserwowałby sylwetkę Bucky'ego rozciągniętą na kanapie jeszcze przez kilka minut, kiedy opowiadałby o miękkości włosów tamtej Dottie, tym, jak się błyszczą; o jej uśmiechu, który rozświetlił cały bar i tym, jak miło było czuć jej drobną dłoń w swojej. Słuchałby całego tego zachwytu, niby rutynowej dobranocki, wypowiedzianej głosem miękkim i ciepłym, patrząc na statyczność postaci z krawędziami odstającymi w mdławym świetle ulicznych latarni z zewnątrz. Ale statyczność zostaje zaburzona, wyrywa Steve'a z odrętwienia razem z jękiem sprężyn materaca. 

Później rutyna odtwarza się na nowo, wraca do kojącej monotonii. Silne ramiona, na ich szczycie ten wymięty kołnierz, smukłe palce za to sięgające po paczkę papierosów z parapetu. A Steve jak zwykle przypatruje się tej postaci, temu... bohaterowi historii, któremu przydziela rolę istoty sztuki z tyłu, skulony na fotelu, z włóknem narzuty owiniętym wokół palca. 

ᴛʜᴇ ᴀʀᴛ. ˢᵗᵘᶜᵏʸOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz