Steve odkrył, że James unika jego wzroku już następnego ranka. Walcząc z bólem głowy poprzez picie kawy, przeglądał gazetę. Ani razu wzrok nie spoczął na szkicach Rogersa, prawie tak, jakby… Nie chciał uświadamiać sobie jego obecności. Trudne do osiągnięcia w maleńkim mieszkaniu, gdzie nawet własny oddech obijał się o ściany, ale wciąż próbował.
Zawsze był uparty. Więc niewiele mówił, niewiele robił. Niewiele… Niewiele miał wspólnego z rzeczywistością przez niekończące się minuty niedzielnego poranka, bo jego umysł chyba oddzielał się od ciała. A Steve szkicował go zamyślonego, usiłując odgadnąć natłok myśli w barnesowej głowie, która i w tym stanie paraliżowała artyzmem.
Teraz James wzdycha ciężko, przyciska palce do skroni, zaciska powieki. Chce coś powiedzieć, ale nie wie, od czego powinien zacząć. Steve nie nagli, pławiąc się w ciszy, która jeszcze daje spokój. Jego dłonie na policzkach przecież były takie kojące, oddech taki ciepły, włosy miękkie na skórze i wystarczyłoby, żeby się nachylił, minimalnie; żeby Steve mógł…
— Czy powiedziałem wczoraj coś nieodpowiedniego?
Steve zamiera pod tonem tego pytania. Nuta strachu, niepewności. Czyżby... Czyżby James bał się, że przekroczył jakąś granicę, czy tylko samemu artyście się tak wydaje? Omamiony pięknem własnej sztuki umysł jest zdolny do iluzji, których być może nie ma w rzeczywistości. Mimo to, spogląda na Jamesa, który zagryza dolną wargę niby w skupieniu nad gazetą, ale wzrok wcale nie śledzi wyrazów.
Rogers nie potrafi kłamać nawet samemu sobie, więc czy potrafiłby to zrobić pod okiem Barnesa. Tego samego Barnesa, który upiększa każdy brooklynski poranek, sącząc kawę?
— Powiedziałeś, że jestem piękny — wykrztusza w końcu, szeptem. Głoski są ściśnięte przez gardło, ale on i tak je słyszy i w momencie, w którym docierają do niego, James marszczy brwi, jakby ugodzony nożem. Steve to dostrzega. Panikuje. — Co jest niezłym komplementem, jak na twoje pijackie bełkoty. — Śmieje się krótko, dla pozorów.
James nie. A przynajmniej nie tak jak zawsze. Unosi tylko kącik ust, zgodnie kiwając głową. Kłamstwo przebija się na powierzchnię, ale żaden z nich nie komentuje.
Steve obraca w palcach ołówek, czasem postawi od niechcenia losową linię na pustej kartce, licząc na to, że to ukoi emocje. Że chaotyczne, pozbawione sensu linie chociaż w pewnej części przyniosą mu ulgę. Słowa płoną z tyłu gardła, spina się, przerażony tym, jak napierają na jego usta, które zeszłego wieczoru były tak blisko ust Jamesa. Potrzebuje wiadomości, chce krzyczeć, nawet kosztem płaczu zapytać, czy naprawdę miał to na myśli, czy Steve, ten chorowity, chudy Steve może być sztuką dla takiego majestatu, jakim jest James, skąpany w promieniach rannego słońca.
— Powiedziałeś, że ona nie była mną. — Słowa przecinają ciszę, powietrze gęstnieje. Nawet kawa, dotąd kołysząca się w kubku zamiera pod ciężarem tego jednego zdania. — Że była miła, ale nie była mną.
Steve nie zawiera w tym przypomnieniu krzty śmiechu, czy przyjacielskiej uszczypliwości. Nie napomina o pijanej gadce Jamesa, której był świadkiem miliony razy, ton jest twardy, chociaż głos drżący.
— Przepraszam.
Jeden wyraz. Trzy sylaby. Tyle poczucia winy w nich zawartych. Steve drga, ale nie jest w stanie spojrzeć na Jamesa. Bo James się boi, James jest... Przerażony. Steve odkłada szkicownik obok, słońce nieśmiało wpływa na okładkę, ołówek zatrzymuje się w zagłębieniu oparcia.
I przez długą, bardzo długą chwilę intensywnie myśli. Nad krawędziami profilu Barnesa, wyraźnych obojczykach, silnych ramionach, ciemnych włosach, linii ust czy nosa. Nad kościami biodrowymi, które widział w świetle księżyca i przywiązał do nich zbyt wiele uwagi.
Leżąc i patrząc się w sufit widział ciało upragnione, przewracał z boku na bok niezdolny do pogodzenia się z niedostępnością. Nawet dusza Jamesa była nie dla niego. Dla wszystkich, ale nie dla Steve’a, który pokochał swoją sztukę bardziej niż samego siebie. I wówczas myślał, gdzie krążył barnesowy umysł. Przy damach, przy ich gładkich dłoniach, kształtnych biodrach, melodyjnym głosie? Czy James czasem myślał o Stevie tak, jak Steve myślał o Jamesie?
Zbiera się na odwagę. Zaciska palce na krawędziach szkicownika. Wyciąga go przed siebie z wyrazem twarzy przepełnionym poczuciem winy, bo w gruncie rzeczy przyznaje się do swojej... Odmienności. Tam jest jego sekretna sztuka, z którą się nie dzieli, którą James kojarzy tylko z pracą. Bo tak Steve nakłamał. Bo to natura. Bo to ćwiczenia.
James jest najpiękniejszą naturą, jaką Steve kiedykolwiek widział.
James przyjmuje zeszyt. Steve wychodzi z mieszkania, pozostawiając sztukę ze... Sztuką.
_______________
Pamięta te szkice, kiedy pracuje. Pamięta każdą linię, kiedy uśmiecha się do kolegów, przenosząc ciężkie skrzynie na ramionach. Pamięta je, słuchając opowieści o podbojach miłosnych całych doków, doskonale wiedząc, że jego fizyczność zapełnia każdą stronę szkicownika Stevena Rogersa, uchwycona w swej naturalności.
W podkoszulku na ramie okna, paląc papierosa. Nachylony nad czajnikiem, kiedy zalewa kawę wrzątkiem. Czytając książkę na łóżku, z jedną nogą zwisającą za krawędź i skupionym wyrazem twarzy.
James pamięta szkice, kiedy przerzuca sobie ramię Rogersa przez własne barki i bez słowa prowadzi go do domu, próbując nie patrzeć na rozbitą wargę i otarte kłykcie. Milczą całą drogę. Wokoło zapada wieczór, otulając dwie postaci bezstronnymi ramionami, kojącymi i pozbawionymi jadu i blizn brzydoty ludzkości.
A sfałszowane papiery poborowe powiewają gdzieś w tyle alejki.
CZYTASZ
ᴛʜᴇ ᴀʀᴛ. ˢᵗᵘᶜᵏʸ
Fanfiction❝ Steve rysował tylko to, w czym dostrzegał sztukę. Bucky jednak sam w sobie b y ł sztuką. ❞ FANFICTION | James Barnes & Steve Rogers