art in his gentlesness

195 24 3
                                    

Och, jest taki piękny. 

Taki płynny, istniejący gdzieś między snem a jawą, jakby zawieszenie w przestrzeni zamiast dezorientować, tylko dodawało mu majestatu. Wszystko idealne, wszystko dopasowane, słońce na policzku, pojedyncza rzęsa pod okiem, utracona w sposób całkowicie naturalny i całkowicie przepiękny. 

Jest taki piękny, senny. Steve wierzy w swój umysł, który szepcze, że to właśnie sen, że to wcale się nie dzieje; opuszki palców Jamesa nie mogłyby tak po prostu przewracać stron szkicownika, bo przecież Steve trzymał... Steve trzymał go przy sobie... 

Mruga. Sen otula go niczym ciepły koc, namawia, prosi, a Steve walczy z ospałością, bo James nie mógł... Patrzy na niego. Przełyka ślinę. 

Uśmiech w kąciku ust. Szelest stron. Słyszy grafit ołówka w tym dźwięku, sposób jego zamieszczenia na fakturze papieru. Jest w salonie, na kanapie. Zasnął tutaj? Tyle myśli.

Bucky jest naprzeciwko, usta zamoczone w ulubionej kawie, para jak zwykle pod przegubem, potargane po nocy włosy. I coś jest inaczej. Coś jest bezsprzecznie inaczej, wręcz niewłaściwie. 

Przerażenie. Uderza. Wiatr nie wiedzieć kiedy szarpie firaną, wtórując jego emocjom. 

— To do pracy — rzuca. Szybko, bo co jeśli coś pomyśli, jeśli pomyśli, że w jego oczach jest zachwycający, że odurza go swoją estetyką... — Uczę się rysować z natury. — Bucky jest niezwykłą naturą, jedyną, którą chce oglądać, zwłaszcza, gdy kącik ust się unosi figlarnie, a Steve znowu czuje się jakby mieli po siedem lat. Jego uśmiech i tak nigdy się nie zmienił. — Nie moja wina, że ciebie widuję najczęściej — dodaje.

Próbuje się zaśmiać, ale wzrok nerwowo obserwuje kolejne, przewracane strony, delikatność wypływającą spod jego dłoni. Wychodzi niezręcznie. Za wiele zdradza, Boże, za wiele... 

James chyba puszcza to mimo uszu, ogląda rysunki nieporuszony, kilka łyków kawy sprawia, że grdyka unosi się i opada, a Steve może tylko bezsilnie uwiesić tam wzrok. Jest słaby.

— Są naprawdę dobre. — Unosi oczy, łączy ich spojrzenia. Steve zostaje przyłapany, ale nawet tego nie zauważa. Bucky podczas poranka jest ciepły, domowy. Daje poczucie bezpieczeństwa, jakiego Steve łaknie całym sobą. I jest tam coś jeszcze, ale nic podobnego do tego Bucky'ego, którego zna. 

Gdyby nie był realistą, pomyślałby, że to nadzieja. Czym jednak jest nadzieja dla Bucky'ego? O czym głosi owa nadzieja i na jaki okres czasu zamieszka w jego oczach? A może to uznanie? Może szacunek? Może... Może ulga, nieopisywana przez słowa? 

Steve być może wkłada w ten gest emocje, jakie faktycznie pragnąłby zobaczyć, zamiast tych, które istotnie tam są. Nadzieja artysty na to, że jego własna sztuka nie będzie mu odległa. Że kamienna rzeźba okaże się mieć serce, które bije równomiernie dla właśnie niego, dla dzieciaka z Brooklynu, dla Stevena Rogersa obrzydzonego samym sobą, bo to chore, on jest chory. Choroba gorsza niż astma, arytmia i cała reszta. 

Jest tak, chory, że ma ochotę płakać. Wyć do księżyca każdej nocy spędzonej samotnie z bólu, jaki trawi to niesprawiedliwie obdarowane ciało. 

Ale wtedy Bucky wzdycha. I to wystarcza. 

Wówczas wszystko się uspokaja. Ślady po kawie na ściance kubka, westchnienie ulgi, szczęk zamka zaraz po znajomym kroku do salonu. Pożegnanie, zamknięcie drzwi. 

I niewidzialny dotyk Bucky'ego pozostawiony na kartkach. 

_______________

Wraca po paru godzinach, w pośpiechu. Mówi z ekscytacją, z trudem zrzuca buty ze stóp, te zostają porzucone w przedpokoju w przeciwległych kątach, jakby nigdy sobie nieznane. Steve kuli się w sobie, bo gdzieś w środku, gdzieś tam, gdzie gnieździ się ten podły, gorzkawy posmak, wie, skąd ta ekscytacja. 

— Wychodzę za chwilę, zgotujemy coś na szybko? — Jego głos jest radosny i, na miłość boską, Rogers tak bardzo chciałby, żeby mógł podzielić ten ton. Kiwa głową, na tyle się zdobywa. — Może makaron? — Od razu zaczyna przeszukiwać szafki. 

Jest chaotyczny, wszystko zdaje się lecieć mu z rąk, podczas gdy Steve wpatruje się we własne dłonie, które obmywa ciepła woda i z trudem powstrzymuje się przed ciśnięciem talerzem w dno zlewu. Udaje, że zmywa przez następne paręnaście minut. Chociaż to dziecinne, nie chce pomagać Jamesowi, nawet jeśli ten zapewnia go, że świetnie sobie radzi. Nie chce, bo jest w tej niechęci coś złośliwego. Tak, ma ochotę zrobić mu na złość, nakrzyczeć albo... albo sam już nie wie co. Po prostu... Zmusić go do... Czucia. 

I zrobiłby to. Zatrzymał siłą, pokazał, jak bardzo tego nie popiera, wyrzucił te wszystkie samotne noce, może popłakał trochę dla efektu, żeby... żeby Bucky poczuł się winny. Za coś, za co winny być nie powinien. 

Obserwuje go zza kuchennego stołu, usuwając się z pola działania. W tym momencie dzieje się to, na co czekał. Zmiana. Szokująca, wręcz niemożliwa i Rogers nawet śmie twierdzić, iż to wytwór wyobraźni albo chorego z gorzkiego jadu organizmu. 

James chłonie, po ekscytacji nie ma śladu. Wystarczyło, że nie patrzył przez chwilę. Taka zmiana.

I gdyby się przyjrzał, uwierzył intuicji, dostrzegłby ten jeden tik nerwowy, drgnięcie palca albo grymas, który trwał ledwie ułamek sekundy, a zdążył zniekształcić perfekcjonizm oblicza. 

Dlaczego? Przecież zawsze jest idealny. Dlatego, że nie jest naturalny, nie jest pozytywny. 

— Wszystko w porządku? — pyta. Chrypka wkrada się na struny głosowe, dlatego jad na chwilę ginie w tyle gardła. Pozwala sobie go przełknąć. 

James budzi się z niewiadomego transu. Płynność ruchów umiera, są nieskładne, nieharmoniczne, miejscami kwadratowe, jakby zastałe włókna mięśniowe od lat nie podjęły pracy. Krople wrzątku osiadają na przedramieniu, Barnes klnie pod nosem i z niespodziewaną frustracją odkłada durszlak z makaronem. 

— Tak, tak. Czemu pytasz? — Uśmiech jest doklejony. Steve to wie. Steve zna swoją sztukę. 

Wzrusza ramionami. 

— Jesteś zdenerwowany — stwierdza. — Przed chwilą się cieszyłeś. Nie chcesz tam iść? 

Nie powinien wkładać w to zdanie tyle nadzieli, ale wychodzi samoistnie. James chyba tego nie zauważa, zamiast tego wyciera dłonie w spodnie, sumie palcami między włosami. Jest zdenerwowany, jednak nigdy się do tego nie przyzna. 

— Nie przeszkadza ci to, że ciągle wychodzę? 

Steve zamiera. Steve nienawidzi samotnych nocy. Steve tęskni za Jamesem w najbardziej prymitywny sposób, gdy po mieszkaniu niesie się wyłącznie jego własny oddech, bicie serca czy kroki. Steve nie potrafi wyłączyć zmysłów na trzask drzwi, szczęk zamka. A mimo to, wciąż jest przerażająco maleńki przy majestacie Jamesa Barnesa, który unika jego wzroku, stojąc przy kuchennym blacie. 

— Jesteśmy dorośli. Możesz robić, co tylko chcesz, Buck. 

Wymijająca odpowiedź pada między ich dwóch. 

Statyczność, piękna statyczność. 

— Wiem, ale... Czy tobie to przeszkadza? 

Przeszkadza? Boże, tak. Przeszkadza, bardzo przeszkadza. Tak bardzo, że płuca kurczą się, serce spowalnia, ziemia przestaje obracać się wokoł własnej osi i słońca, wszechświat zamiera, a ja tylko patrzę na zegar i czekam, czekam, czekam... Przeszkadza, bo wtedy jesteś  j e j  , a przecież sztuka należy do tego, kto ją tworzy i nie może być inaczej. Łamiesz tę zasadę, James. 

A i tak żadne z tych zdań nie opuszcza jego tchórzliwych ust. Przerażenie paraliżuje go do stopnia, w którym posuwa się do kłamstwa, jakim zawsze gardził. Ale teraz wydaje się najlepszą opcją. Bezpieczną obojętnością, która tej nocy zgniecie go bezlitośnie w swoich szponach. Obojętność nie jest wyjściem, ale nadaje się do tej roli. Jako substytut. 

— Nie, skąd. 

James nie pyta więcej. 

Dopiero, kiedy potem wychodzi z mieszkania, Steve w pełni dostrzega nieokreślony zawód w jego oczach, ale nie do końca potrafi go zrozumieć. 

ᴛʜᴇ ᴀʀᴛ. ˢᵗᵘᶜᵏʸOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz