art doesn't die

296 35 14
                                    

Steve oczekiwał złości. Oczekiwał tej braterskiej pogardy co do nieodpowiedzialnego zachowania, oczekiwał, że każdy jego ruch będzie przesycony zmęczeniem i frustracją, chociaż nadal z iskrą cierpliwości. 

Steve jednak dostaje tylko ciszę, od czasu do czasu szum wody kołyszącej się w misce, spojrzenie na krążące w niej smugi krwi i echo w maleńkiej łazience, w której mieszczą się tylko oni. Ta cisza po raz pierwszy go niepokoi, ale też jest w niej coś fascynującego, bo im dłużej trwa, tym Steve bardziej potrzebuje usłyszeć głos Jamesa. Z nutą irytacji, tak jak to ma w zwyczaju. 

— Dlaczego wciąż to robisz? — Szept. James szepcze te słowa, jakgdyby całość dnia wydarła tę zadziorność głosu. Tony są miękkie, wypływają z jego ust. Opiera na moment łokcie na kolanach, ściskając w palcach zwilżoną szmatkę, która przed momentem spoczywała na rogersowych ustach. 

Steve wie, że Bucky nie chce zwyczajowej odpowiedzi. Żadnego "bo tak trzeba", czy innych patriotycznych zdań, wyświechtanych przez tygodnie powtarzania. Chce wyznania człowieka za słabego na wojnę, jaka przyzywa go w sposób nieokreślony i nieco przerażający. 

Steve wzrusza ramionami, kurczy się zdemaskowany, strach zaciska gardło, ale na ustach formuje się nikły uśmiech. Gorzki, wręcz bolesny, jednak szczery. 

— Nie chcę, żebyś był sam. 

James wzdycha i odwraca wzrok, żeby jedynie on sam był świadom czających się łez. 

— Steve, to nie jest takie proste, nie możesz-… 

— Ryzykować? — Wcześniejszą nieśmiałość przerywają ostre tony. Spojrzenie nadal jest ciepłe, łączy się z perfekcyjnie artystyczną twarzą Jamesa. — A co mi innego zostało? 

Nagle spuchnięta warga przestaje pulsować bólem, a rozcięta brew krwawić. Powietrze zagęszcza się między nimi, aż w końcu Barnes przełyka ślinę razem z łzami, bo przecież ten chudy, schorowany Steve Rogers nie może wpasować się w krajobraz śmierci i spustoszenia. A wojna niesie tylko to. 

— Jeśli się dostaniesz, zginiesz. 

— Potrafisz mi więc obiecać, że wrócisz? 

Bo artysta wraca do swojej sztuki. Sztuka jest jego domem, a jeśli nie ma sztuki, nie ma domu. Steve nie chce wracać do domu, w którym wszystko jest obrzydliwie jednolite.

James zamiera, silne barki opadają pod ciężarem, oddech ustaje po słowach wbitych w pierś niczym sztylet. Ale to odpowiedź, która pada z jego ust boli bardziej. 

— Chciałbym. 

Steve kiwa głową. W tym samym momencie przypomina sobie dłonie Jamesa na szkicowniku, który troskliwie przewraca strony, chłonąc obrazy samego siebie uwiecznione w codzienności, być może ostatnie z okresu, w którym jeszcze jest Jamesem Bucky’m Barnesem. 

— Ja też. 

Wychodzi, pozostawiając Jamesa samego. 

________________

Nigdy nie palił w mieszkaniu. Astma Steve'a zawsze wyganiała go na balkon, ale też nigdy nie narzekał. Wówczas oglądał Brooklyn zza barierki, wiatr przewiewał przez włosy i porywał smugi dymu gdzieś między ciemne uliczki okryte wieczorem. 

Ale teraz balkon jest otwarty, James siedzi na krańcu łóżka, końcówka papierosa tli się pomiędzy wargami, ramiona pochylone, skóra tak samo gładka jak Steve zapamiętał. Kręgi kręgosłupa delikatnie odznaczają się między mięśniami. Sama postać nie drga, kiedy ta drobniejsza siada obok, uprzednio odsuwając szkicownik za siebie. 

ᴛʜᴇ ᴀʀᴛ. ˢᵗᵘᶜᵏʸOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz