Rozdział II

218 23 15
                                    

Październik

Jeszcze przed świtem ludzie zaczęli odwiedzać schronisko, aby złapać oddechy po męczącym wejściu i nabrać sił na dalszą część swoich wypraw. Pochmurna noc minęła się ze słonecznie zapowiadającym się dniem, chociaż temperatura na zewnątrz znacząco spadła. Obudziłam się jeszcze przed budzikiem ustawionym na szósta rano czując, jak zmarzły mi stopy. Zima zbliżała się nieubłagalnym tempem - a wraz z nią, wizja przykrytych śniegiem tatrzańskich szczytów. Ostrych, nieposkromionych i nieprzewidywalnych w swej zimowej odsłonie.

Dzień co prawda był coraz krótszy, ale zdecydowana większość turystów słusznie opuszczała tatrzańskie szlaki grubo przed zachodem słońca. Jeżeli pogoda na dole wydawała się niepewna, to nie mogłam się spodziewać tłumów. W ten weekend nie było inaczej. Hala Gąsienicowa i jej ilość szlaków w różnych kierunkach wzięła górę nad Piątką. Po pierwszych opadach śniegu Kasprowy przyciągnął ku sobie cały ogrom turystów. Tym samym dając nam odrobinę oddechu po pogodnych, listopadowych dniach.

- Poszłabym się przejść, wiesz? - powiedziałam do Marleny, która ze skupieniem ścieliła łóżka w jednym z pokojów po pożegnanych gościach. Pomagałam jej przy drobnych porządkach w międzyczasie, kiedy główna sala świeciła pustkami.

- Nie usiedzisz w miejscu, prawda? - odpowiedziała z uśmiechem zerknąć na mnie przez ramię.

- Poradzisz sobie beze mnie przez jakieś dwie godziny?

- Radziłam sobie bez ciebie przez lata. Idź. Tylko wróć przed dziewiętnastką. Twój tata powinien do tego czasu do nas dotrzeć.

Ucieszyłam się na wieść o urlopie taty. Ostatnie tygodnie były intensywne zarówno tu, na górze, jak i w dyżurce TOPRu. Sokół potrafił szybować nad Tatrami nawet kilka razy dziennie budząc niepokój odbijającym się szumem o skalne ściany. I choć wiedziałam, że tata był mistrzem w swoim fachu, z każdym odgłosem śmigłowca prostowałam się jak struna. Na szczęście ojciec miał swego rodzaju okno pogodowe na krótki urlop - Sokół przechodził właśnie coroczny przegląd i remont. Śmigłowiec policyjny, który w zwyczaju pilotował jego dobry kolega, miał zacząć zastępstwo Sokoła od poniedziałku. Tym samym był to ostatni gwizdek dla taty na odpoczynek przed najtrudniejszym sezonem z perspektywy pilota.

Postanowiliśmy więc spędzić trochę czasu razem. Oboje wyczekiwaliśmy śniegu w górach z utęsknieniem. Gdy mieszkałam już w Krakowie potrafiłam biegiem wsiąść w samochód, aby kolejnego dnia ze świtem ruszyć na szlak w towarzystwie taty. Uczył mnie od najmłodszych lat sztuki turystyki zimowej, zabierał mnie na organizowane przez TOPR szkolenia, aby budować na swój sposób poczucie, że poradzę sobie nawet w najtrudniejszych i wymagających warunkach. Ale wybieraliśmy się też na proste wycieczki, powielając schematy z czasów, kiedy ledwo nauczyłam się liczyć do dwudziestu. Kiedy ciągnął za sobą mosiężne sanie przez całą drogę z doliny Kościeliska do Hali na Ornaku, wzdłuż której potem zjeżdżaliśmy zboczami w drodze powrotnej do domu.

A mama najpierw chciała przechrzcić tatę za to, że wracaliśmy grubo po zmroku, po czym od razu miękła rozczulając się na mój widok, kiedy dociągał mnie uśpioną w saniach do domu.

Ucałowałam Marlenę na pożegnanie zapewniając, że wrócę do schroniska na czas. Świeży puch, choć było go jeszcze niewiele, przyjemnie zazgrzytał pod podeszwami gdy tylko przekroczyłam próg i wyszłam na zewnątrz. Leniwe obłoki chmur stopniowo się przerzedzały, przepuszczając ostatnie strugi światła zachodzącego powolnie słońca. Upewniając się, że zabrałam wszystko czego mi potrzeba ruszyłam przed siebie, kierując się w stronę niewinnie prezentującego się Niedźwiedzia. Stosunkowo skromnego i niskiego szczytu, często nierozpoznawanego na tle Szpiglasowego Wierchu.

Białe niebo [WSTRZYMANE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz