Rozdział VII

156 21 4
                                    

Reszta nocy minęła mi w płytkim półśnie i z trudnem opuściłam łóżko po pospiesznej pobudce Marleny. Łudziłam się cichą nadzieją, że sytuacja przez noc się wyklaruje. Że jakimś cudem wraz ze świtem dotrze do nas informacja o odnalezieniu zaginionego turysty i napięcie, które kumulowało się w schronisku od ostatnich trzech dób, w końcu minie. Ledwo zaczęło świtać, kiedy swawolne fale Marleny wychyliły się zza drzwi. Szeptem i z wyrysowanymi wyrzutami na twarzy poprosiła mnie o pomoc przy szykowaniu śniadania, w czasie gdy sama notorycznie czuwała przy telefonie na drugim końcu piętra. Nie miała czasu na chwile słabości, choć po jej oczach widać było okrutne przemęczenie. Ale nie odpuszczała ani na moment wiedząc, jakim wsparciem jest zarówno dla zespołu Zbyszka i Roberta, jak i dla samego Drzewuckiego.

Przygotowałam śniadanie dla pozostałych czterech ratowników, którzy zostali u nas na noc i zabrałam porcję dla Marleny, aby mogła na spokojnie zjeść w pokoju. Tylko telefon stacjonarny gwarantował stabilne połączenie, przez co Marlena była zmuszona nieustannie przy nim koczować, aby nie przegapić jakiegokolwiek połączenia z centrali czy bezpośrednio od naczelnika TOPRu. Wspięłam się szybko po schodach i już miałam chwycić za klamkę, gdy usłyszałam toczącą się rozmowę między Marleną i poirytowanym Robertem. Musieli być na linii.

- Robert, Mariusz ma racje. Nie możecie... - zaczęła cicho Marlena, po czym zamilkła w pół zdania.

- Cholera jasna, Mariusz! Ten człowiek wciąż tam może być! Nie wiemy, czy zamienił się w sopel lodu, czy może jednak wie, jak się zabezpieczyć w takich warunkach! - Podskoczyłam w miejscu słysząc ryk Roberta do słuchawki. Za drzwiami zapadła kilkusekundowa cisza, którą przerwał Poniatowicz nieco niższym tonem. - Bazyla nie muszę zabierać, zostanie u Marleny. Nie mydl mi oczu pseudo wymówkami.

Słyszałam, jak Marlena próbuje się przedrzeć między Robertem a Drzewuckim w telefonie, jednak na marne. Na zmianę zwracała się do obojga mężczyzn robiąc wszystko, aby jakkolwiek złagodzić sytuację. Robert znowu głośno zaklął.

- Nie mam zamiaru odgrywać teraz żadnej polityki, Mariusz. Przekażę chłopakom, nie ma sprawy. Ale ja nie schodzę.

Drzwi ze świstem otworzyły się tuż przed moim nosem. Nie zdążyłam się cofnąć, gdy Robert z impetem przekroczył próg i ledwo zdołał się przede mną zatrzymać. Z zaciśniętą szczęką jedynie mnie zlustrował i żwawo wyminął, zbiegł ze schodów i od razu wparował do pokoju przygotowanego dla ratowników. Huk zatrzaśniętego zamka rozniósł się po całym parterze.

Zdezorientowana spojrzałam na Marlenę, która z twarzą schowaną w dłoniach trzymała słuchawkę przy uchu. Westchnęła głośno, wyprostowała się siedząc w fotelu i bezsilnie zerknęła przez okno.

- Co ci mam powiedzieć Mariusz... - zaczęła cicho łapiąc się za kark. - Tak, nie ma sprawy. Daj tylko znać, kiedy możemy się spodziewać Andrzeja. Może pogoda się niedługo uspokoi...

Podałam jej nieśmiało talerz, na co niemo podziękowała i obróciłam się na pięcie, aby zostawić ją w tej chwili samą. Byłam więcej niż pewna, że chodziło o zaprzestanie w tej chwili akcji poszukiwawczej. I byłam też pełna podziwu, że Drzewucki tak długo nie odpuszczał. Przez śnieżyce każdy przetarty ślad momentalnie ginął w oczach, zaspy niektórym sięgały klatki piersiowej, a widoczność była praktycznie zerowa. Ale po części rozumiałam też Roberta... bo będąc tak blisko, po przeszukaniu ogromnego terenu, margines, który pozostał, był naprawdę niewielki. Ale rozkaz to rozkaz. Przysięga również. Chociaż odpuszczenie nawet z najbardziej racjonalnego powodu zawsze było równoznaczne ze swego rodzaju porażką. Trudną, bezwzględną, jednoznaczną. Niczym wyrok.

Zeszłam z powrotem na dół, aby choć trochę odśnieżyć ganek przed wejściem do schroniska. Kończyłam wiązać buty, gdy Robert ponownie wyszedł z trzaskiem z pokoju na końcu korytarza, w pełni ubrany i gotowy do wyjścia. Dostrzegłam kątem oka pozostałych ratowników siedzących na łóżkach oraz szczekającego, trzymanego za szelki Bazyla, który wyrywał się w kierunku właściciela. Robert bez zbędnego wyrazu, w pośpiechu, sięgnął tylko za mnie po komplet rakiet.

Białe niebo [WSTRZYMANE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz