Rozdział I

286 21 22
                                    

Wrzesień

Ciszę kojarzyłam z domem. Razem z lekką wilgocią, bijącym po rozgrzanych policzkach chłodem i zapachem kosodrzewiny. Był październik. Szlaki opustoszały, turyści zrezygnowali z wycieczek przez kapryśną pogodę, której żaden synoptyk nie był w stanie przewidzieć w Tatrach. Ptaki też już odleciały, więc jedyne co docierało do moich uszu, to stukot drobnych kamieni poniewierających się pod butami. I własny oddech. Cięższy, głęboki, napędzany równomiernym marszem przez Roztokę.

Słońce dopiero co zmierzało w kierunku grani Koziego Wierchu, którego widok towarzyszył mi niemalże przez całą drogę do schroniska. I choć minione dni były wyjątkowo ulewne, ostatki babiego lata osuszyły ścieżki ułatwiając mi dojście do Doliny Pięciu Stawów. Tutaj już dochodzący gwar wędrowców i zmęczonych, pojękujących z wyczerpania zdzieci był zdecydowanie wyraźniejszy. Pod schroniskiem kłębiły się tłumy ludzi, cyklicznie zapełniając każde wolne siedzisko dookoła budynku. O ciszy mogłam zapomnieć co najmniej do zmierzchu.

Ale nie po nią wróciłam do Tatr. Wróciłam, bo nie mogłam jej znieść w naszym domu. Wcześniej kipiącym życiem, teraz tylko przytłaczającym i tłumiącym wszystko co dobre. Z reguły sentyment nie ułatwiał mi rozstań ze zwykłą materią. Tym razem jednak okazał się trucizną, która spędzała mi sen z powiek każdej nocy.

Wszystko w nim jakby zamarzło.

Pościel nawet po kilku praniach wciąż była nim przesiąknięta, choć biła chłodem po drugiej stronie łóżka. Jego twarz była wszechobecna, mimo zdjętych i pochowanych odbitek ze ścian. I niezależnie od tego, jak szeroko się na nich uśmiechał, ciesząc oko radością wymalowaną na fotografiach, to nie byłam w stanie wymazać z pamięci jego spojrzenia. Jakby oszklonego, pozbawionego duszy i ciepła, którym zawsze emanował. Po prostu nie potrafiłam. Ani zatuszować, ani zapomnieć, ani chociażby przyćmić jakimkolwiek innym obrazem, który mógłby przynieść ulgę. Ten dom stracił miano domu w momencie, gdy wyszedł z niego po raz ostatni. Może kolejny właściciel ożywi go na nowo.

Uśmiechnęłam się pod nosem, gdy wchodząc do schroniska minęłam się z podekscytowanym chłopcem z książeczką w ręku. Od razu ruszył w stronę ojca, krzycząc po drodze, że pieczątka z „piątki" jest największą ze wszystkich, jakie uzbierał. Postawny mężczyzna od razu wziął chłopca na ręce, aby ten mógł mu pokazać z bliska zdobytą pamiątkę. Pocałował go w skroń, po czym postawił z powrotem na ziemi i starannie schował książeczkę do plecaka. Rozczuliłam się na moment widząc dumnie prostującego się mężczyznę. Z synem, który w podskokach zarzucił na siebie malutki plecak trekingowy i wskazał palcem na Szpiglasowy Wierch. - Tam chcę następnym razem! - powiedział przeskakując z nogi na nogę, po czym w podskokach wybiegł do przodu w kierunku zejścia z doliny. A ojciec, z uśmiechem od ucha do ucha, ruszył za swoją pociechą.

Od razu udałam się do jadalni. Przywitałam się z dziewczynami, wzięłam od nich kubek gorącej czekolady i nie zwlekając dłużej, weszłam na piętro aby znaleźć Marlenę. Umowa była banalnie prosta - za pokój i obiady, miałam pomagać im w obsłudze schroniska, głównie prowadząc księgę wyjść, udzielać podstawowej pomocy gościom z drobnymi urazami i wspierać dziewczyny z kuchni w weekendowych godzinach szczytu. Tatry były coraz bardziej oblegane przez amatorów turystyki górskiej, a Dolina Pięciu Stawów i wyjście na Orlą przyciągała coraz to więcej osób, które nie miały pojęcia, co zastaną na szlakach. To było maksimum, na które sobie pozwalałam. Do ratownictwa nie mogłam wrócić. Jeszcze nie.

- Powinnaś prowadzić dziennik z czasami wejść, wiesz? - Marlena wyłoniła się z jednych z pokojów gościnnych, wychodząc mi naprzeciw. - Dobrze widzę? Niespełna dwie godziny?

Białe niebo [WSTRZYMANE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz