Rozdział XI

172 16 4
                                    

Nie wiem skąd naszła mnie tak pilna i paląca potrzeba. Może to był chwilowy impuls? Może zareagowałam nad wyraz? I dlaczego tak bardzo mnie to uderzyło? Przecież nie byłam nawet pewna, czy to właśnie Robert odnalazł tych wszystkich ludzi. Skąd zatem to przekonanie? Co najmniej kilkunastu ratowników pracowało tego dnia na lawinisku. I na pewno dla żadnego z nich nie była to pierwsza nieszczęśliwa lawina.

Co ty sobie w ogóle teraz myślisz, Zuzka, hm? Nawet się nie przyjaźnicie.

Podświadomość z każdym przejechanym kilometrem coraz bardziej cuciła mi umysł. Może faktycznie przesadzałam? Narobiłam sobie jak głupia nadzieli. Dałam się porwać dziwnemu i dziecinnemu za razem uniesieniu, które z każdym spotkaniem z Robertem w pewien sposób się nasilało. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego. A teraz siedzę w samochodzie i jadę jak szaleniec do Bukowiny, aby bez uprzedzenia stanąć w jego drzwiach. Bo w środku czuję, że tego potrzebuje. I że mi na nim zależy. Tak jakby.

- Jesteś żałosna, Zając... - mruknęłam do siebie pod nosem i spojrzałam ukradkiem na nawigację. Lada moment miałam dojechać do wspomnianego przez Marlenę wyciągu narciarskiego. Zaczęły mi się pocić dłonie ze zdenerwowania. Może jest odwrotnie, niż przypuszczam? Może nie potrzebuje teraz wsparcia w drugiej osobie, może wcale nie chce z nikim rozmawiać, tylko chce najzwyczajniej odreagować na swój sposób i odpocząć? Nie poznałam chyba bardziej nieustępliwego i wytrwałego człowieka niż Robert. Był niepodatny na wszystko - na ludzi, na wysiłek, emocje. Na wszystko najgorsze z czym przychodzi się zmagać każdemu na co dzień. A jednak się nie zatrzymałam i nie zawróciłam. Kierowana sercem, jak zwykle z resztą, u boku przytłumionego głosu rozsądku.

Skręciłam na kluczowym skrzyżowaniu w wąską, ciemną dróżkę i znacznie zwolniłam. Niespełna kilka metrów dalej minęłam pierwszy dom, ale tuż za nim wjechałam w gęsty mrok. Z lewej strony miałam tylko wysoką ścianę lasu, z prawej natomiast kompletną nicość oddzieloną głębokim rowem. Zredukowałam bieg, zwolniłam jeszcze bardziej. Już byłam bliska zatrzymania się i zawrócenia, kiedy dostrzegłam ciepłe światło dochodzące z okna za jednym z przydrożnych drzew.

Dojechałam do kamienistego wjazdu z podniszczonym ogrodzeniem. Od razu rozpoznałam terenówkę, którą podjechał do mnie dzisiaj Robert. Brama wjazdowa była otwarta. Zaparkowałam, nabrałam głęboko powietrza i wysiadłam z samochodu, niepewnie kierując się w stronę ganka.

Najwyżej wyjdę na natręta, wygoni mnie i nie będę miała wyrzutów sumienia przed notorycznym wyzywaniem go od buca - te słowa były ostatnimi w moich myślach, kiedy stanęłam przed drzwiami klasycznego, podhalańskiego domku. Bardzo urokliwego na ile zdołałam dostrzec, nota bene, drewnianego i stosunkowo niewielkiego jak na te rejony. Lampa nad wejściem albo była zepsuta, albo wyłączona, a pokój, w którym paliło się światło, był po drugiej stronie od podjazdu. Drżąc nieco z zimna zapukałam po cichu, tym samym wszczynając po drugiej stronie szczekanie psa. Nikt nie otworzył. Odczekałam chwilę zanim zapukałam drugi raz, ale coś mnie powstrzymało. Już odwracałam się na pięcie, aby wrócić i zlinczować się za ten idiotyczny pomysł, kiedy usłyszałam zgrzyt zamka i drzwi się przede mną otworzyły.

- Tak...? - W ułamku sekundy zapomniałam o wszystkim, co wstępnie ułożyłam sobie w głowie na przywitanie z Robertem. Ale to, w jakim stanie go zastałam, całkowicie zbiło mnie z pantałyku. Odchrząknęłam i ściągnęłam szybko kaptur reflektując się, że musiał mnie nie poznać. Zmrużył mocno oczy.

- Zuza? - odezwał się ponownie ochrypłym głosem. Dopiero po chwili zauważył, jak Bazyl ucieszył się na mój widok i bez zastanowienia wtulił się między moje nogi.

- Cześć Robert - bąknęłam głaszcząc psa jedną ręką. - Przepraszam, że tak bez zapowiedzi. Pomyślałam sobie, że może... - nie zdążyłam dokończyć, kiedy blondyn mi nagle przerwał łapiąc się dłonią za czoło.

Białe niebo [WSTRZYMANE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz