12. Czarny kapturek

102 9 0
                                    

- Nigdy więcej tak nie rób. A jeśli już będziesz miała zamiar, powiedz. Może ci nie pomogę, ale spróbuję nakłaść rozsądku do łba. – wymruczał, ciągle w jego głosie dało się słyszeć nutkę złości. Westchnął ciężko. – Nienawidzę cię. Wpędzisz mnie w końcu do grobu, ty ropucho.
Zaśmiała się. Po raz pierwszy od tych koszmarnych kilku dni w końcu poczuła tą ulgę, o której tak marzyła. Nie nienawidził jej.
No, przynajmniej nie w każdym sensie.
- Jest jeszcze jedna rzecz, której ci nie odpuszczę.
- Co takiego? – spytała, odsuwając się od niego.
- Przyprowadziłaś tu swoją matkę. Bardzo fajną matkę.
- Tony... - No nie. Kolejny powód z którego będzie się musiała tłumaczyć? Dlaczego Fury miał tą dziwną przypadłość, że nie mówił wszystkim wszystkiego?
- Ona jest. A gdzie to cholerne ciasto, o które tak zaciekle walczyłem?
Przez moment zdębiała, słysząc to, co powiedział. Zaśmiała się gromko, klepiąc go w ramię.
- Chciała wziąć chlebek bananowy, ale musiałyśmy lecieć do Seulu w bardzo szybkim czasie. – prychnęła.
- Tego nie zapomnę. Wpraszam się na kawkę po tym całym bajzlu. – odparł, a potem ruszył do drzwi. Na moment stanął w przejściu, po raz kolejny zerkając na blondynkę.
- Nie jesteś potworem, Bells, chociaż wiem, że tak myślisz. – rzekł wolno. – Ja też nie jestem święty, podobnie jak reszta z nas, w tym druh drużynowy. – skinął głową na korytarz, dostrzegając w głębi kapitana, który szedł w ich kierunku. – Każdy z nas popełnia błędy i się na nich uczy, mam nadzieję, że ty także.
Z braku lepszego pomysłu skinęła tylko głową. I tak, nagła zmiana w nastawieniu Tony'ego ją zaskoczyła najbardziej, ale brała też pod uwagę jego charakterek i zdolność do porywczych wyskoków.
- Nie jesteś bandziorem, młoda. – dodał, zagrywając zęby na miętolonej dotychczas w ustach wykałaczce. – Możesz więcej niż myślisz.
Wyszedł, kiwając wchodzącemu do środka kapitanowi. W tym samym czasie ROSE skończyła składanie kompletnej apteczki i wysunęła ze ściany czarną, prostokątną, ogromną walizę. Belle szarpnęła za rączkę, ściągając ją z podestu.
- Jesteś gotowa? – spytał cicho, obserwując ją. Uniosła głowę w górę, dopinając bagaż.
- Tak. Wezmę jeszcze tylko skanery medyczne od Tony'ego i możemy iść.
- Co ci powiedział?
Kapitan capnął ją za łokieć, blokując całym sobą. Uniosła brew, nie za bardzo wiedząc o co mu chodzi.
- Naprzykrzał ci się?
- Nie. – złapała jego nadgarstek, delikatnie wyswobadzając się z jego chwytu. – Powiedział, że mi nie wybaczy faktu, że go okłamałam, najchętniej by mi nogi z dupy powyrywał, taki jest wściekły, ale poza tym, nie da mi odejść z drużyny. – odparła na jednym wydechu. – Bo jak to ujął, jestem dla niego jak młodsza siostra i jeśli mi by się coś stało, to by mnie dobił, a potem sam się zabił. – rzekła jeszcze, drapiąc się po głowie. – Więc chyba nie jest aż tak źle.
- Tyle dobrze.
- A ty? – przerwała tą chwilę milczenia, wyczekując od niego jakiegoś znaku. Zauważyła, że zacisnął szczęki.
- Nie powiedziałbym, że mnie to cieszy. – odparł cicho, skracając dystans między nimi. – Nie mogę cię za to pochwalić, bo działaś pod wpływem zemsty, jak nie ty. Cóż, czasu nie cofnę, ale wierzę, że to już się nie stanie.
Zaśmiała się lekko, czując ironię tej sytuacji.
- Nie mogę obiecać ci czegoś, czego nie jestem w stanie przewidzieć. Może, jeśli będę postawiona przed podobnym wyborem ponownie, nie zabiję z czystej nienawiści. Ale tam, gdzie lecimy, nie załatwimy sprawy samą rozmową.
- To roboty.
- A raczej jeden, świadomie myślący. - rzekła, patrząc mu prosto w oczy. Zacisnęła usta. - Powinniśmy iść.
- Poczekaj.
Kiedy go mijała, złapał ją ponownie za łokieć i pociągnął do siebie, całując krótko, ale dobitnie.
Zaskoczył ją, ale oddała fest, łapiąc go za kark.
Przełknęła ogromną kluchę w gardle, która rosła i rosła. Poczucie winy powróciło, ale z innego powodu.
Nie czuła nic, kiedy kapitan okazywał jej czułość. Serce jej nie zabiło mocniej, policzki się nie zaróżowiły, oddech nie przyspieszył.
Umysł krzyczał, żeby to przerwać,  a serce, by go nie ranić. Dlatego też nie przerwała. Zagłębiła się w tym pocałunku, może po to, bo go choć trochę pocieszyć. Albo zrekompensować sobie zszargane nerwy. Przerwał gest, ujmując w dłonie jej twarz. Pocałował ją jeszcze raz, krócej, a potem wyszedł, poganiając ją.
A ona stała jak martwy kawał drewna, czując jak pustka w jej sercu zaczyna rosnąć i rosnąć.
Stawała się potworem, którego sama się obawiała.
- Pani doktor?
ROSE odciągnęła ją od rozmyślań.
- Tak?
- Pan Stark prosi panią do siebie.

Weszła do pracowni bruneta, obserwując jak miota się w pośpiechu. Uniosła brew, kiedy o mało co nie stratował jednego z wózków na kółkach. Zauważył ją i cofnął się do jednej z szaf, wyciągając z niej ogromny kawał czarnego materiału.
- Masz. – rzucił nim w nią, dalej pakując rzeczy. – Załóż to, będzie lepsze od tego szarego szlafroka.
Weszła do środka, wypinając kamizelę z gorsetu. Maska automatycznie zamknęła się na jej głowie, aktywując system obronny, co dalej ją trochę irytowało, ale zignorowała to. Założyła płaszcz, zauważając te same zasuwki co we wcześniejszym ubiorze. System od razu zaadaptował ubranie, ściągając je w jej talii, pokazując jej przed oczami odpowiednie statystyki.
Musiała przyznać, że Stark miał dryg. Płaszcz był prosty, ale gruby, z nieznanego jej materiału. Duży, zdolny zmieścić jeszcze jedną taką kobietę jak ona, z ogromnym, pojemnym kapturem.
- Dr. Higgs, kostium gotowy do użytku.
- Co to? – spytała, obserwując Tony'ego.
- Nowe włókno, trochę poeksperymentowałem. Miałem ci to dać wcześniej, ale po dzisiejszym dniu już nie miałem na to ochoty.
- Zabijesz się. – zauważyła, kiedy po raz kolejny się potknął.
- Najwyżej mnie dobijesz. – prychnął, mrugnąwszy okiem. – Zakryj głowę, czarny kapturku, idziemy się tłuc.
Westchnęła po raz kolejny, wiedząc, że od tej pory to będzie naprawdę ciężkie życie.

Czekała ich naprawdę długa droga. Kiedy wtaszczyła walizkę na pokład jeta, z zaskoczeniem dostrzegła tam Dianę, która zdążyła się już zaprzyjaźnić z częścią załogi. Tony widocznie z nią flirtował, ale ona co rusz zbywała jego głupie żarciki, sprowadzając go na ziemię.
Zabezpieczyła apteczkę i usiadła pod ścianą, zapinając pasy.
Zagryzała usta, widząc jak kapitan co rusz posyła w jej stronę te swoje pokrzepiające uśmiechy. Odwróciła głowę, nie chcąc, by poczucie winy znowu zaczęło ją pożerać.
To właśnie był chyba ten przełomowy moment, w którym nie wiedziała już sama, co robić. Wiedzieli. Zaakceptowali fakt, że dopuściła się morderstwa, a mimo to dalej chcieli, żeby z nimi była. Z zadziwiającą lekkością, no może z jednym wyjątkiem, przyjęli to na klatę i zachowywali się teraz, jak gdyby nigdy nic.
Coraz bardziej pogłębiało się w niej to uczucie, że tu nie pasowała. Nie nadawała się na herosa z komiksów, nie z tą pokręconą głową. Nie chciała z jednej strony, by ją odrzucili, ale... To nie było jej życie. Jak źli mogliby być, gdyby doszła do wniosku, że daje sobie spokój z tym lataniem w czarnym spandeksie i wraca do starego życia?
Może nie byliby zachwyceni, ale to dalej jej decyzja i jej życie.
I Steve...
Kiedy patrzyła na to wszystko przez pryzmat tych wszystkich wydarzeń między nimi... On chciał życia rodzinnego, spokoju, stabilizacji. Ona była chyba zbyt skrzywiona, by mu to dać, zwłaszcza, że z jej strony chyba zaczynało się to wypalać.
O ile wcześniej w ogóle cokolwiek było.
Steven nie był dla niej, nie z tą jego prostolinijnością, poprawnością i dyscypliną. Potrzebowała... No właśnie, co ona potrzebowała?
Świętego spokoju, o tak. Martwienia się o samą siebie, a nie o kogoś jej bliskiego.
I to nie tak, że była samolubna, o nie. Po prostu nie chciała patrzeć, jak jej rodzina ginie. Nie chciała ich narażać własną głupotą, a potem być świadkiem jak wszystko obraca się w miałki pył.
Kiedy dolatywali już nad Europę, znowu miała to wstrętne deja vu. Znowu się zastanawiała, czy w ogóle powróci do domu.
Czy oni wrócą.
Jednym uchem słuchała tej nadętej mówki Steven'a, która miała ich podbudować i zachęcić do pracy. Z tym, że ona już wiedziała, co ma robić i żadne dogadywania jej w tym raczej nie pomogą.
Nie lubiła siebie takiej ponurej, ale jeszcze bardziej znienawidziła chyba swoją pozytywną stronę. Bo jak miała się z czegoś cieszyć, jak sama sobie gotowała taki los?
Chyba pora zostać wredną suką. Męczące wydawało jej się życie w ciągłej ekscytacji.
Kiedy Friday, nowe AI Tony'ego, obwieściła, że dolatują na miejsce, wstała, przygotowując się do opuszczenia statku.
- Diana, Bells, będziecie pierwsze. Wanda wam pomoże, jak tylko zejdziemy na ziemię, ale musicie zacząć wyganiać ludzi z budynków. Niech uciekają jak najdalej stąd. – rzekł Steve, patrząc na nie obie. – Wszystko jasne?
Matka kiwnęła głową, a blondynka zatrzaskiwała właśnie swoją maskę. Nałożyła na hełm kaptur, a potem rozejrzała się po wszystkich.
- Czarny kapturek gotowy na rozkaz.
Zmodyfikowany głos poniósł się jeszcze echem po maszynie, a wtedy jej właz się otworzył.
Oparła się na tylnej nodze, dając ją do tyłu. Wzięła mocny rozbieg, nie patrząc już, czy szatynka też jest gotowa i zapikowała w dół. Czarny płaszcz zafurkotał wściekle, kiedy wykonała sporą pętlę i poleciała w kierunku miasta.
Diana poprawiła swoją słuchawkę, zasalutowała jeszcze żartobliwie i rzuciła się w powietrze tyłem, jakby chciała zanurkować. Wkrótce także ona stała się już tylko zielonym, świszczącym błyskiem, który zniknął w oddali.

- Przeniknę do miejskiego systemu nagłośnieniowego, przekażę towarzystwu jak najgłośniej się da. – rzekła do interkomu, zniżając lot. Zatoczyła koło nad starą bazą Struckera, a potem wpadła między budynki, szukając głównego systemu. Swoim szybkim przelotem wywołała niemałą panikę, zwłaszcza, że ludzie mogli jej nie kojarzyć w nowym kostiumie.
- Za dwie ulice jest główny węzeł. Podepnij się do niego, zrobimy im mały koncert. – odezwał się Tony. Faktycznie, kiedy przebrnęła przez miasto, dostrzegła Przed sobą kilka ogromnych transformatorów ogrodzonych białą siatką. Wylądowała przed murowanym budynkiem z białej cegły, a kiedy weszła do środka, zastała tam starszego jegomościa w stroju roboczym, ni to konserwatora, ni to ochroniarza.
Wpatrywali się w siebie przez chwilę, analizując co się właściwie dzieje. Powoli zdjęła z głowy kaptur i otworzyła maskę. I tak mu nikt nie uwierzy, jak będzie chciał rozgłosić jej tożsamość na cztery strony świata.
Dziadziuś przez moment lustrował ją z otwartymi ustami, niezbyt pewny, co ma zrobić. Dzięki bogu, że nie zawaliła lektoratu na studiach i dalej pamiętała podstawy rosyjskiego.
- Vy nesete otvetstvennost' za eto imushchestvo? 1 – spytała, wskazując na otoczenie. Mężczyzna pokiwał głową i bez oporu oddał jej dostęp do dużej konsoli. Przez moment nie wiedziała, co ma zrobić, więc zeskanowała maską cały rozkład i wysłała zdjęcie do Tony'ego. Ten zaczął ją instruować, co ma robić, a jak już wszystko było gotowe, dziadek capnął ją za rękę.
- Vy odin iz etikh geroyev? 2
- Da. 3 – odparła zaskoczona. Staruszek poklepał ją po ramieniu i się uśmiechnął.
- Ya ne znayu, zachem vy zdes', no udachi vam. 4  
Wtedy nacisnęła jeden z guzików, a komunikat o ewakuacji roztoczył się echem aż po teren węzła.
- Ukryt'sya. 5 - rzekła, chowając twarz w masce. - Eto budet opasno. 6
- O, ditya, ya perezhil rusinov, perezhivu i segodnya. 7
Powstrzymała się od parsknięcia śmiechem, podając dziadkowi rękę na pożegnanie.
- Zdrowia. – rzekła, nie używając rosyjskiego. Mężczyzna wyraźnie zrozumiał i o dziwo odpowiedział.
- Tobie bardziej się przyda. – rzekł łamaną angielszczyzną, obserwując jak odchodzi. Mimo swoich żarcików, wstał z siedzenia i czmychnął czym prędzej w głąb pomieszczenia. Belle wyszła na zewnątrz, zakładając kaptur. Słońce stało już na niebie wysoko, kiedy poprawiała swój nowy strój.
Wzięła jeszcze głęboki, uspokajający oddech, sprawdzając, czy wszystko w masce działa.
Czas uratować to miasto.


1. Wy odpowiadacie za ten obiekt?
2. Ty jesteś jedną z tych bohaterów?
3. Tak.
4. Nie wiem, po co tu jesteś, ale życzę wam powodzenia.
5. Niech pan się schowa.
6. Będzie niebezpiecznie.
7. Oj dziecko, przeżyłem ruskich, przeżyję i dzisiaj.

Daughter of goddess || AVENGERS || 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz