9. Bananowy chlebek

91 8 4
                                    

Wyszła na polanę, możliwie jak najdalej od domu Bartona. Skupiła się, kumulując całą zebraną energię w swoich nogach.
- To tylko niecałe 800 mil na godzinę, dasz sobie radę. – szepnęła do siebie pokrzepiająco, ale nie dało to zbyt dużo. Ugięła kolana, zamachnęła się.
Wystrzeliła w powietrze, czując jak pod jej nogami zaczyna furkotać opływający ją, zmanipulowany wiatr. Kiedy przyjęła już kierunek lotu, co jakiś czas zamachiwała się ponownie, nabierając coraz większej prędkości. Maskę zatrzasnęła jak mogła najbardziej, co by nic nie wpadło jej do oczu.
- Czy mam uruchomić moduł odrzutowy, pani O'Shea? – odezwał się miły, diablo znajomy, komputerowy głos.
- ROSE? – pisnęła, przez moment nie wiedząc co się dzieje, kiedy przed jej oczami na ekranie zaczęły pojawiać się kolejne dane. Po lewo zobaczyła skan swojego kostiumu, oraz podświetlone nogi. – Jak?
- Pan Stark zadbał, by była pani bezpieczna w każdej możliwej sytuacji.
- A mam taki moduł?
- Oczywiście. Znajduje się w podeszwach, energii wystarczy na kilkadziesiąt dobrych minut. Pan Stark zamontował w obcasach reaktor łukowy. Uruchomić?
- Zrób to tak, żebym nie musiała awaryjnie lądować.
- Oczywiście.
Uniosła brwi, kiedy wyrzut energii nadał jej większej prędkości. Otoczenie pod nią zaczęło się niepokojąco szybko rozmywać.
- Zalecam zwiększenie pułapu lotu, dla bezpieczeństwa ludzi pod panią.
Wygięła się w górę, a ROSE podała jej kolejne współrzędne.
- Według obliczeń powinna pani dotrzeć do miejsca destynacji za 45 minut.
- Dobrze. Informuj mnie w razie czego.
- Oczywiście.
I faktycznie, trzy kwadransy później, kiedy czuła już swoje zesztywniałe mięśnie, głos AI oznajmił jej, że do celu pozostała jej niecała mila.
Wylądowała z małymi problemami przed jednym z domów na przedmieściu. Wyglądał podobnie jak ten w Pound Ridge, różnił się nieco wielkością i oliwkowym, spranym kolorem. Z boku werandy było wejście do zamkniętej teraz, małej piekarenki, a okolica wydawała się spokojna. Co dziwne, nie przejechał nawet jeden samochód.
Przełknęła ślinę, a potem otrzepała się szybko, poprawiając zawiniętą kamizelę.
Serce zaczęło jej walić jak oszalałe, kiedy w głowie układała wstępny plan poznania swojej rodzicielki, chociaż wydawało jej się to po prostu głupie. Miała od tak do niej wejść i podać jej rękę, jak gdyby nigdy nic?
Weszła po schodach na werandę, a potem stanęła jak posąg przed drzwiami frontowymi.
Wypuściła z ust ostatni, głęboki wdech.
- Raz kozie śmierć.
Zapukała donośnie kilka razy, mając w głowie cel swojej podróży.
Ściągasz sojusznika, nie przyjechałaś na herbatkę z mamusią.
W ostatniej chwili otworzyła maskę, która złożyła się do chokera. Zacisnęła usta i zęby, a w jej żołądku zaczęło się kotłować stado motyli.
Zamek zaczął trzaskać, a klamka opadła w dół.
W drzwiach stała kobieta, którą ostatni raz widziała w tamtym roku na pogrzebie ojca. Tak samo szczupła, z jasnobrązowymi, falującymi włosami do łopatek. Niebieskie oczy lustrowały ją przez moment, a usta rozciągnął pojedynczy, lekki uśmiech.
- Zastanawiałam się, jak długo zajmie ci dotarcie tutaj.
Belle zdębiała, słysząc te słowa. No tak, w końcu to Eternals...
- Mam nadzieję, że nie czekała pani na mnie za długo.
Kobieta uśmiechnęła się raz jeszcze, a potem odeszła na bok.
- Wejdź, upiekłam bananowy chlebek.

Pięć minut później, z talerzykiem załadowanym czterema kawałkami parującego ciasta i szklanką mleka, siedziała przy wyspie kuchennej w głębi domu swojej matki. Stukała paznokciami w wysokie naczynie, obserwując, jak szatynka w ciszy przechadza się po pomieszczeniu.
- Dawno mnie znalazłaś?
- Pół roku temu, i to nawet nie ja. Tony mi pomógł. – wymamrotała, obserwując napój przed sobą.
- Nie wiem jak ci dziękować. – rzekła starsza, oparta o blat, zwrócona do niej plecami. – Tyle lat się zastanawiałam co się działo z Edwardem. Teraz przynajmniej wiem, że jest pochowany i zaznał świętego spokoju.
- To był mój ojciec. Nie miałam nikogo innego. – odparła Belle, zapadając się w sobie. Uderzyła w czuły punkt, mimo, że nieświadomie. Kiedy podniosła wzrok, ujrzała to zbolałe spojrzenie Diany, które świdrowało jej w głowie coraz większą dziurę.
- Wiem, że nie najlepiej się zachowałam jako matka, Bellie. – rzekła smutno, biorąc do ręki kubek z kawą. Oparła się biodrami o blat, ujmując naczynie w obie dłonie. – I wiem, że ciężko będzie to naprawić.
- To nie jest teraz ważne. – rzekła Belle, uśmiechając się pod nosem. – Wiem, że chciałaś mnie chronić, podobnie jak tata. Ukrył nas obie, daleko od siebie, żeby Strucker nie mógł położyć na nas swoich łap.
- W twoich ustach brzmi to tak prosto. I tak jestem w szoku, że się tutaj pojawiłaś. To ja powinnam szukać ciebie. – westchnęła Diana. – Powiedz chociaż, że ci się wiedzie. Że nie tłuczesz się po szemranych zaułkach i nie żebrzesz o datki.
- Nie, nie zbieram takowych. – odparła, chichocząc. Z każdym zdaniem rozmowa szła jej coraz łatwiej. – Skończyłam liceum w wieku piętnastu lat, zrobiłam certyfikat ratownika medycznego, kiedy szkoła dała nam taką możliwość. Potem wstąpiłam do wojska, mimo tego, że ojciec i babcia nie chcieli się zgodzić. Ja za to wiedziałam od samego początku, że nie znajdę dla siebie miejsca w tym świecie. W normalnym świecie. – zaczęła, skubiąc kawałek chlebka bananowego. Wzięła głęboki wdech, a potem kontynuowała. – W wojsku mój dowódca doszedł do wniosku, że się marnuję. Dał mi możliwość dalszej edukacji pod kątem medycznym, dzięki czemu teraz mam tytuł doktora nauk medycznych, ze specjalizacją z chirurgii urazowej i onkologii. Po tym jak skończyłam szkołę, powróciłam do wojska i awansowałam z czasem na posadę porucznika. Przeszłam na spoczynek po tym, jak Strucker porwał mnie i mój szwadron, który okazał się zgromadzeniem wszystkich jego przetrwanych eksperymentów. – rzekła ponuro. – A potem, przez jego kolejne widzimisię, dołączyłam do Avengers. I jakoś leci.
- Wydaje się, że ułożyłaś sobie idealne życie. – uśmiechnęła się Diana, szukając wzroku córki, który nagle zaczął uciekać ze wstydem. Belle westchnęła boleśnie. – Co się dzieje?
- Nie jestem taką idealną córeczką na jaką wyglądam.
- Ani ja taką matką. – Diana podsunęła sobie hooker i na nim usiadła. Złapała córkę za rękę i potarła ją po ramieniu. – Coś cię trapi.
- Zabiłam go.
Diana przez chwilę ściągnęła brwi, nie do końca rozumiejąc. Potem się odchyliła, blednąc nieco.
- Nie mówisz chyba o swoim ojcu, prawda?
- Nie! Nie, skądże. – Belle pokręciła zaraz głową, uspokajając matkę. – Mówię o Struckerze. To była moja sprawka. Nie powinnam była tego robić i żałuję, ale... Musiałam. Musiałam go pomścić, mamo.
- A... Czy... - Diana przez moment się zawahała, zagryzając dolną wargę. – Wiesz może, jak Eddy...
- Zastrzelony. I spalony dla zakrycia śladów. – rzekła smętnie, ponownie wpatrując się w kubek mleka. – Strucker dostał to na co zasługiwał. Samotną śmierć w zapleśniałej celi.
- Widocznie zrobiłaś to, co uważałaś za stosowne. Nie mam zamiaru cię za to osądzać, bo znając życie ja zrobiłabym dokładnie to samo. – odparła starsza i się uśmiechnęła, gładząc córkę po plecach. – Ale coś mi mówi, że nie przyleciałaś tutaj na herbatkę.
Poruszyła się niespokojnie, nie wiedząc co ma powiedzieć swojej matce.
- Doszło do wielkiej pomyłki. Tony i Bruce próbowali stworzyć coś w rodzaju sztucznej inteligencji, tylko, że wymknęła się nam z rąk. Teraz biega po świecie i szykuje zagładę ludzkości. – wyrzuciła z siebie naprędce. – Chciałam cię prosić o pomoc.
Diana zaśmiała się pusto i wstała, podchodząc do okna. Przygryzła kciuk, wyglądając na swój ogród.
- Dziecko, nie robiłam tego od prawie trzydziestu lat. – zachichotała nieco histerycznie. – Nie wiem, czy przydam się wam na cokolwiek.
- Wiesz więcej ode mnie. – odparła blondynka wstając. – Wiem, że do niczego cię nie zmuszę, ale rozważ to, proszę. Nie mamy za wiele czasu, a Ultron, ten twór, ma w łapie kamień umysłu. Zawinął masę vibranium od Klaue'a, a teraz poleciał do Seulu, żeby stworzyć dla siebie niezniszczalne ciało.
- Grasz mi na sumieniu? – prychnęła, ale dalej się uśmiechała. – Jesteś jak ojciec.
- Już nie raz mi to mówili. – odparła blondynka, zakładając ręce. – Szukamy pomocy gdzie tylko możemy. Jeśli nie ty... To ja już nie wiem co nam pomoże.
Diana przez moment przebierała palcami u lewej ręki, wpatrując się w jakiś punkt otępiale. Nagle spojrzała na córkę i wzięła głęboki wdech.
- Chodź. I dla twojej wiadomości, to pierwszy i ostatni raz.

Zeszły do piwnicy, wyjątkowo zadbanej i wymurowanej. Co dziwne, nie było w niej nic, oprócz betonowego cokołu z wyżłobioną misą w środku.
- Pewnie wiesz, że jestem z rasy Eternals i nie pochodzę stąd, z Ziemi.
- Wiem, obiło mi się o uszy. – odparła Belle. – Co my tu robimy?
- Muszę się ubrać. – rzekła Diana i podeszła do cokołu, dotykając jego powierzchni. Monument przecięły złote, błyszczące linie, układając się w dziwne, geometryczne kształty. Cokół rozdzielił się na dwoje, a okrągła, mała sfera wystrzeliła nad niego i zawisnęła w powietrzu na wysokości obojczyka Diany. Kula uderzyła w jej pierś i zniknęła. Wszystko trwało może kilkanaście sekund, a Belle z fascynacją obserwowała, jak, niczym druga, cienka skóra, ciało matki zaczyna pokrywać strój, szarozielony i bardzo nie z tego świata. Wyglądał nawet...elegancko, o dziwo. Jej matka stanęła przed nią, ubrana w kombinezon i półzbroję, a z obu ramion opadały jej do ziemi dwie szerokie szarfy, które optycznie powiększały jej barki.
- Arishem mnie zabije. – wymruczała pod nosem, poprawiając mankiety.
- Arishem? – Blondynka uniosła brew, obserwując kobietę.
- Opowiem ci, jak skończymy tą farsę. – westchnęła, posyłając jej zrezygnowane spojrzenie. – To gdzie uciekamy?
- O właśnie.
Belle założyła hełm, od razu wydając JARVIs'owi dyspozycje.
- Połącz mnie z resztą.
- Oczywiście. Preferuje pani konwersację grupową?
- Połącz mnie z kimkolwiek kto jest w stanie rozmawiać.
Czekała jeszcze kilka sekund, które zaczęły jej się potwornie dłużyć. Miała już pospieszyć ROSE, kiedy usłyszała zasapany głos Steve'a.
- Gdzie jesteście? Lecę z odsieczą.
- A ty?! Fury kazał nam lecieć bez ciebie!
Rumor w słuchawce uświadomił jej, że kapciu jest chyba w środku bijatyki.
- Poleciałam po posiłki.odparła krótko. – Gdzie?
- SEUL! – wrzasnął, aż głośnik jej zapiszczał. Połączenie się przerwało.
- Tyle to ja sama wiem, cholera. ROSE?
- Tak?
- Namierz hałastrę i podaj mi współrzędne. – odparła.
- Oczywiście.
Złożyła maskę z powrotem i spojrzała na matkę.
- Jeśli wylecimy teraz, a ja się rozpędzę do jednego macha, to w Seulu będziemy za...
- Nie myślisz chyba dymać taki kawał? – Diana prychnęła, łapiąc córkę za rękę. – Jestem trochę zardzewiała, ale pamiętam jeszcze co nieco.
Zamknęła oczy i zanim Belle zdążyła zaprotestować, poczuła, jak coś rozrywa ją na strzępy.
Przed oczami przelatywały jej tylko migające światła, wielki błękit i coś oślepiającego, nie wiedziała tylko do końca co.
Kiedy jej stopy uderzyły o asfalt, a uszy zalał zgiełk miasta, musiała zakryć usta, żeby nie puścić pawia prosto pod siebie.
- Kiedyś cię tego nauczę. – prychnęła Diana. – Udałaś mi się lepiej niż twoja siostra, ona nie ma takiego zakresu władzy nad materią co ty.
Belle wybałuszyła oczy, słysząc tą rewelację.
- W zapiskach ojca nic nie było o moim rodzeństwie! – pisnęła, kiedy zaczęły iść w dół zaułka, w którym wylądowały. – Mam siostrę?
- Przyrodnią, ale nie jest człowiekiem.
- Och, cudownie. – prychnęła, wymachując rękoma. – To kim?
- Eternals, w stu procentach. Powiedzmy, że miałam burzliwy związek z jej ojcem. – odparła Diana, poprawiając swój kostium. – Ale to było jakieś siedem tysięcy lat temu, nie ma o czym gadać.
- ILE?
- Cicho! – syknęła na nią szatynka, wychylając się zza rogu, patrząc czy nikt ich nie widzi. – Nie drzyj się!
- Nie podejrzewałam, że jesteście aż tak długowieczni!
- Nie długowieczni, tylko nieśmiertelni! – syknęła w odpowiedzi Diana.
- A ja?
- Odziedziczyłaś moce, ale może dożyjesz stu dwudziestu lat, nie więcej.
- A jak ona ma na imię?
- Sersi. – odparła, dalej rozglądając się tak, jakby za chwilę coś miało ją zeżreć.
- Och, do cholery.
Belle, podenerwowana ostrożnością matki, objęła ją w pasie i zamachnęła się, wybijając prosto w oślepiające słońce.

Daughter of goddess || AVENGERS || 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz