16. Po burzy

85 11 0
                                    

Z powrotu do domu nie pamiętała zbyt wiele.
Wiedziała, że ktoś wniósł ją na statek, ktoś inny pokrzykiwał nad jej uchem o znalezieniu lekarza. Ktoś głaskał ją po potarganych włosach, ktoś szeptał jej do ucha o tym, że wszystko będzie dobrze. Słyszała jeszcze, jak Nat mówiła coś do interkomu, a potem odeszła w głąb powietrznej fortecy.
Po raz kolejny się poświęciła. Zastanawiała się dalej, czy to faktycznie miało jakiś sens, skoro i tak wielu z cywili zginęło tamtego dnia, a pół miasta wyparowało w mgnieniu oka.
Hulk uciekł, przez co stracili jednego z członków Avengers. Przybyła za to nowa, młoda i zupełnie pogubiona Wanda, która stała się dla niej jak młodsza córka. W głębi duszy przysięgła sobie, że się nią zaopiekuje, jak będzie mogła najlepiej, nauczy ją wszystkiego co sama potrafi, żeby dziewczyna nie zginęła w tym szalonym świecie.
O ironio, chciała się bawić w niańkę, a sama jej potrzebowała...
Wcześniejsze przemyślenia o niej i Rogersie odepchnęła daleko w kąt, traktując je jako objaw wczesnego PTSD. Wyparcie było jak trucizna w jej przypadku, która kąsała bardzo boleśnie.
Och, jak ona się pogubiła...
Zabójstwem Struckera zabiła coś w sobie. Może to była jakaś cząstka jej człowieczeństwa? Albo duszy. Miała ochotę się zaśmiać, ale nie miała na to jednocześnie siły.
Stawała się powoli Lordem Voldemortem, na swoje własne życzenie.
Nie chciała tracić Steve'a. On jako jeden z nielicznych podał jej rękę i poprowadził przez to całe bagno.
Powinna iść na jakąś terapię. Kolejną.

Pikanie szpitalnej aparatury doprowadzało ją na skraj załamania nerwowego. Powieki miała ciężkie, jakby ktoś doczepił do nich ciężarki na cienkich nitkach, a spód posypał grubym żwirem. Głowa tętniła jej huczącym w skroniach bólem, nogi i ręce miała jak z waty. Do tego ten wstrętny zapach chemikaliów...
Syknęła, unosząc dłoń do góry. Dotknęła palcami czoła, czując na skroni krawędź lepca, który trzymał opatrunek. Jęknęła, kiedy poczuła w końcu promieniujący ból w całym jej ciele.
I znowu historia zatoczyła koło.
Westchnęła, patrząc przed siebie. Nie wiedziała w którym szpitalu była, ale z daleka widziała jaśniejącą Wieżę Avengers i Chrysler Building, a nieco dalej budynek Rockefellera. Niebo zalała już czerń, a zegar nad drzwiami tylko potwierdził późną trzecią nad ranem.
Rozejrzała się. Sala miała nietypowy kształt; pokój miał niby plan prostokąta, ale drzwi były nieco oddalone, w głębi krótkiego, krzywego przedpokoju. Wszystko było nowoczesne i pachnące, mogła się założyć, że Stark maczał w tym swoje palce.
Po jej prawej stała biało – niebieska pompa infuzyjna. Miała ją na wyciągnięcie ręki, więc bez wahania wcisnęła dwa razy guzik zwiększający dawkę. Podejrzewała, że ma podpięte leki przeciwbólowe, a że wszystko ją napierdalało, a nie bolało, to bez skrupułów zwiększyła sobie porcję.
Senność zaczęła do niej wracać po paru chwilach, więc bez oporów się jej poddała.
Obudził ją dotyk na twarzy. Ktoś odchylił jej powieki i zaświecił w oczy ostrym światłem, przez co się skrzywiła i jęknęła, odganiając ręką na tyle, ile mogła. Wbijający się plastik maski tlenowej podrażniał jej skórę.
- Witam w świecie żywych, panno O'Shea.
Jęknęła. Pora wskazywała na późny ranek, za oknem było podejrzanie za jasno. W nogach jej łóżka stał wysoki, szczupły mężczyzna, patrząc na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Gdzie... Gdzie jestem?
- W Metro – General Hospital, w Nowym Jorku. – rzekł mężczyzna, podchodząc do niej od prawej. – Doznała pani znacznych obrażeń ciała i głowy, obecnie przebywa pani na oddziale Neurologii i Neurochirurgii. Przez cały zeszły tydzień była pani pod wpływem śpiączki farmakologicznej, operacja i obrażenia nie pozwoliły na odłączenie od pani aparatur wspomagających czynności życiowe. Ale jak widać, pani stan uległ znacznej poprawie. – mężczyzna uśmiechnął się lekko, nieco sztucznie. Zawiesiła na nim spojrzenie.
- Jakich dokładnie...obrażeń...Doznałam? Panie...?
- Ach tak, przepraszam. Jestem Stephen Strange. Zajmuję się panią od przeszło trzech dni. Co do obrażeń, można wymieniać w nieskończoność. Naruszona klatka piersiowa i odcinek piersiowy, pęknięta śledziona i wątroba, silny wstrząs mózgu i uszkodzenie naczyń krwionośnych w obrębie twarzoczaszki... Do tego złamana ręka i pęknięta kość udowa.
- Sporo jak na jedną walkę. – zachichotała, czując jak jej wnętrzności się przewracają z bólu.
- Biorąc pod uwagę proces rekonwalescencji i rehabilitacji, do aktywności będzie pani mogła wrócić dopiero za parę miesięcy. – rzekł mężczyzna. Blondynka uśmiechnęła się ironicznie.
Znała tą twarz, znała jego manierę i wypowiedzi z różnych konferencji i zjazdów. Stephen Strange był dandysem, wziętym neurochirurgiem i neurologiem, do tego milionerem i okropnym burakiem. Chociaż w tej sytuacji nie powinna nim gardzić, to gdzieś w środku wiedziała, że jakimś cudem stoi nieco wyżej nad nim.
Przynajmniej moralnie.
Chyba.
- Po zdjęciu szwów będę mogła już wyjść. – rzekła, krzywiąc się znowu. – Ze złamaną ręką i nogą dalej mogę się poruszać, a jeśli nie byłam przytomna przez więcej niż sześć godzin...
- To ja jestem lekarzem, nie pani.
- To ja mam tytuł doktora z zakresu chirurgii urazowej i onkologicznej, nie pan. Doceniam pana opiekę i jestem wdzięczna za poskładanie mnie do kupy, ale musi mi pan wybaczyć. Nie tylko pan jest tutaj lekarzem. – rzekła, układając się wygodniej na poduszkach.
- Ale to pani jest ranna. – odparł spokojnie, niewzruszony jej przytykiem. – I dopóki pani będzie, proszę o stosowanie się do moich zaleceń.
- Niech będzie. – zachichotała, zrezygnowana. – Ile mi więc przyjdzie tutaj być?
- Dopóki nie zdejmiemy szwów. Ale też nie obiecuję, że wtedy wszystko będzie w porządku.
- Czyli nie powiedziano wam wszystkiego. – szepnęła, patrząc na niego.
- To znaczy?
- Wie pan kim jestem? – spytała, patrząc na niego z powagą. Strange stanął prosto, trzymając z przodu podkładkę z dokumentami.
- Po pani barwnym przedstawieniu się, owszem, wiem. Wiem też, że pan Stark kazał strzec tej sali jak oka w głowie i nie wpuszczać tutaj nikogo oprócz mnie i członków drużyny Avengers.
- Jak pan myśli, dlaczego?
- Zakładam, że mnie pani oświeci. – prychnął brunet, którego zaczynała już bawić ta bezsensowna przepychanka. – Pomijając to podejrzane zachowanie Starka, to kim pani może być? Bo nie wygląda pani na kogoś, kto rzuca wielką tarczą, albo strzela promieniami z rąk.
Ona jedynie się uśmiechnęła. Strange zobaczył, jak jej oczy pokrywają się złotem, a pokój lśni, pokryty dziwną, różnobarwną powłoką.
- Otóż się pan myli, doktorze. – odparła. – To ja jestem tą, która wysadziła miasto w stratosferze.

Daughter of goddess || AVENGERS || 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz