Rozdział 4

365 28 39
                                    

Słońce, które leniwie starało wedrzeć się do pokoju przez rolety, tworzyło na suficie i ścianach wiele jasnych pasków. Był wczesny ranek, normalnie powinnam o tej godzinie jeszcze spać. Tym bardziej skoro zajęcia zaczynałam dopiero przed południem. Ale jak już zdążyłam wiele razy wspomnieć, wcale nie byłam normalna.

Przeciągnęłam się na łóżku. Z reszty domu nie dochodziły do mnie żadne krzyki, stukanie butelek, ani nieudolne próby podniesienia się mojej matki z ziemi. Jedynie co burzyło panująca ciszę w mieszkaniu, był ryk samochodów za oknem.

Położyłam gołe stopy na ziemi, a zimne panele spowodowały dreszcze, które pięły się od moich nóg, aż po samą głowę. Potarłam ramiona rękami i wyszłam cicho do salonu.

Obrzuciłam pomieszczenie wzrokiem. Zatrzymałam je na dłuższą chwilę na żółtej sofie. Sama nawet nie wiedziałam dlaczego. Może przez to, iż poprzedniego wieczora siedziałam na niej w obecności Mark'a i Ellie.

Przez wampiryzm mężczyzny ufałam mu, że zdoła utrzymać się ode mnie z daleka. W końcu miał te swoją zdolność i szybkość. Przynajmniej powinien mieć, bo doskonale zdawałam sobie sprawę, że było to tak samo jak z tym powiedzeniem, że koty zawsze spadają na cztery łapy.

Idąc w kierunku łazienki, zauważyłam stertę naczyń, które zostały z wieczora. Postanowiłam, że gdy tylko się umyje, zajmę się tym.

Nigdy nie byłam fanką spędzania w łazience kilkudziesięciu minut. Po co miałam się stroić, jak najchętniej zawinęłabym się w jakiś koc, by nie musieć widzieć i rozmawiać z innymi ludźmi.

Dlatego wychodząc, nie spodziewałam się spotkać na swojej drodze wampira. Drgnęłam wystraszona, jednak prędko przybrałam swój zwyczajny, beznamiętny wyraz twarzy. Lecz mężczyzna zdołał się już uśmiechnąć pod nosem.

— Dzień dobry — przywitał się, gdy chciałam go wyminąć.

Odburknęłam w jego stronę odpowiedź. Nie dlatego, że chciałam być niemiła. Po prostu tak mi wyszło. Wiedziałam, że on i tak nie będzie mieć mi tego za złe. Byłam taka, jaka byłam. Nawet gdybym chciała, nie potrafiłam uśmiechnąć się serdecznie do ludzi. Do wampirów też. I wszelkich dziwactwa świata.

Po co miałam kłamać i udawać, że życie było kolorowe, skoro do tej pory przekonałam się, że wcale takie nie było. Inni mogliby powiedzieć, że użalałam się nad sobą i próbowałam zwrócić uwagę. A było całkiem odwrotnie. Zaakceptowałam to co mi się przytrafiło. Wiedziałam, że nie mogłam niczego zmienić. Ktoś musiał być tragiczną postacią, a całkiem przypadkiem padło właśnie na mnie. Tak musiało być.

Tak jak wcześniej postanowiłam, zajęłam się myciem naczyń. Nie lubiłam tego zajęcia. Nie za sprawą resztek jedzenia, które namokły od wilgoci, a przez ciepłą wodę, która sprawiała uczucie, że moje dłonie wciąż były mokre nawet po wytarciu je w ręcznik. Lodowata woda była o wiele przyjemniejsza.

Kto by pomyślał. Chodząca śmierć lubiła zimno.

Tak kiedyś nazwała mnie jedna dziewczynka na podwórku kiedy chodziłam z rozpuszczonymi, czarnymi włosami. Miałam wtedy na sobie czarną, luźną sukienkę. Przez przypadek dziewczynka dotknęła mnie, a na jej rękach od razu pojawiły się poparzenia. Nic dziwnego.

Wtedy jeszcze nie zasłaniałam się przed światem pod warstwą ubrań. Buntowałam się, bo nie chciałam siedzieć w domu. Uciekałam przez okno. Miałam za złe swojej matce, że trzymała mnie w zamknięciu i wcale się mną nie interesowała. Teraz kiedy dorosłam zrozumiałam, że byłam głupia. Im mniejsze ryzyko, że kogoś dotknę, tym dłużej mogłam zachować spokój i żyć bez uwagi innych ludzi. Tym bardziej od matki.

Kolor Jej DuszyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz