Rozdział 31

183 21 16
                                    

Nigdy nie czułam żadnego przywiązania do ludzi, których mogłam nazwać swoją rodziną. Oczywiście poza czasami wczesnego dzieciństwa. Miałam tylko matkę i ojca, którzy szybko okazali się bardziej mi obcy niż zwykły sąsiad z naprzeciwka. Nie czułam potrzeby poznawania innych członków rodziny. Nie uznawałam tego słowa za jakieś wyjątkowe. Może dlatego, że nikt nie pokazał mi, co powinno ono naprawdę oznaczać, bo patrząc na ludzi siedzących na niewielkim tarasie, którzy rozmawiali ze sobą spokojnie, zerkając co chwilę na małe dzieci bawiące się nieopodal, czułam pewną zazdrość.

Nie wiedziałam, że coś takiego mogło mnie w ogóle poruszyć, ale ostatnio coraz częściej przyłapywałam się na tym, że moje reakcje były coraz bardziej ludzkie i takie, których jeszcze jakiś czas temu bym się wyparła.

Spojrzałam na Johna stojącego obok samochodu zaraz przy otwartych drzwiach pasażera. Był wyjątkowo cierpliwy, jak dla mnie zbyt bardzo, bo jeśli nie planował za chwilę wyszarpać mnie z wnętrza pojazdu, to obawiałam się, że prędko go nie opuszczę.

Cały ten cyrk tłumaczyłam chorobą lokomocyjną, ale prawda była taka, że to nie od jazdy, a przez zdenerwowanie czułam się, jakbym miała zaraz zwymiotować. Świeże powietrze wcale mi nie pomagało tak, jak powinno to zrobić.

— Może chcesz napić się wody?

Usłyszałam zatroskany głos Johna gdy przez kolejne minuty siedziałam w bezruchu.

Pokręciłam głową i z pomocą drzwi, stanęłam na chodniku, przy którym się zatrzymaliśmy.

— Możemy jeszcze zaczekać. — Brunet chciał upewnić się, że na pewno mogłam już iść.

Najbardziej jednak chciałam odwrócić się w drugim kierunku i odejść, ale wiedziałam, że wtedy nic by się nie zmieniło. Ja nadal stałabym w tym samym miejscu, w którym byłam, czyli dziwaczki z ciążącą na sobie klątwą.

— Dam radę — zapewniłam, choć bardziej było to skierowane do mnie samej.

Dziwnie było czuć tyle różnych emocji w jednym momencie, skoro do tej pory starałam się je wszystkie ograniczyć. To nie tak, że nagle przestałam to robić, po prostu chciałam dać szansę sobie, Johnowi na to, by pomógł mi cokolwiek zmienić. Skoro nie uciekł nawet po tym jak kazałam mu zostawić mnie w spokoju, to i ja chciałam się zaangażować w większym stopniu niż do tej pory.

Zanim całkowicie zdecydowałam się pójść za ognistowłosym, ubrałam na siebie bluzę oraz rękawiczki. Chciałam czuć się choć trochę bezpieczniej.

Spojrzałam na ludzi, których wcześniej obserwowałam. Wzięłam głęboki oddech i zrobiłam krok w kierunku ich domu. John który, z cierpliwością godna pozazdroszczenia szedł koło mnie, nie poganiał mnie tylko czekał aż sama zrobię ten pierwszy krok jednocześnie będąc gotów, by mnie zatrzymać, gdybym chciała zwiać. Wiedziałam, że był w stanie to zrobić. Nie patrzałby nawet na moje przekleństwo i właśnie to mnie powstrzymywało przed ucieczką. Był masochistą zdolnym do wszystkiego.

Przeszliśmy do ogrodzenia mojej... rodziny? Zbyt dziwnie to brzmiało jeśli patrzałam na obcych ludzi.

Podeszliśmy do ogrodzenia ludzi, którzy byli nadzieją do opanowania mojej klątwy. John zadzwonił domofonem gdy nie zostaliśmy zauważeni, wtedy dwie pary oczy spojrzały w naszym kierunku. Nie wyglądali na złych, bardziej powiedziałabym, że z zaciekawieniem obserwowali, kto przyszedł, ale ja i tak czułam dystans między nami. Sam fakt, że byli ze mną spokrewnieni, sprawiał, że widziałam w nich ojca, który zwiał gdy tylko dowiedział się, czym byłam. Czekałam aż i oni uznają mnie za potwora.

Starszy mężczyzna ruszył w naszym kierunku, patrząc na mnie uważnie gdy podchodził. Zacisnęłam pięść, szykują się na pierwsze jego słowa. Lecz to John odezwał się przed nim.

Kolor Jej DuszyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz