Rok temu nigdy bym nie powiedziała, że lepiej czuję się wszędzie tylko nie w domu.
Rok temu bym nawet nie pomyślała o tym, że znajdę ludzi z którymi zapragnę żyć.
Rok temu nie marzyłam o tym, aby mieć takie życie jakie wiodę teraz.
Nigdy nie przyszłaby mi do głowy myśl, że będę szczęśliwa jak nigdy dotąd i że moje samopoczucie będą naprawiać ludzie, których nie znałam rok temu.
Bo już się zorientowałam, że uśmiecham się szerzej gdy widzę w tłumie znajome mi twarze. Zorientowałam się, że śmieję się w głos tylko z wybranymi ludźmi. Zorientowałam się, że rozmawiam bez wstydu o moich problemach gdy nie widzę litości w oczach tylko zrozumienie.
Bo czasami wystarczą mi głupie słowa "jestem z tobą" i wtedy wiem, że warto.
Wiem, że warto robić z siebie debila, łamać prawo czy rozczarowywać rodziców. Ci ludzie przekroczyli moją barierę w kilka miesięcy i mogę być sobą, prawdziwą sobą. Czasami w życiu są osoby, dla których mam wiele wersji i mogę pokazywać im każda z nich.
Mogą widzieć jak płaczę, jak marudzę, jak jestem smutna. Ale mogą widzieć jak się śmieję bez opamiętania, jak cieszę się z małych rzeczy i jak potrafię być szczęśliwa.
Potafią trzymać dystans, którego potrzebuję i być w idealny sposób dla mnie.
Rani to więcej osób niż zamierzałam, ale pewna osoba uświadomiła mi, że w moim życiu główną rolę gram ja, dlatego stawiłam siebie na pierwszym miejscu. I przysięgam, że to była najlepsza dezycja jaką mogłam podjąć.
Nie pokochałam siebie, ale pokochałam życie. Mogę wyjść nawet na najgorszą sukę, która myśli tylko o sobie. Mogę być egoistką w oczach innych i dbać o swoją dupę. Mogę być tą fałszywą osobą dla ludzi i być czarną owcą w rodzinie, a już mnie to już nie ruszy.
Nie ruszy, bo życie się skończy i umrę. Tak samo jak inni. Skończą swoje egzystowanie w tym świecie.
Więc dlaczego się ograniczać?
Carpe diem.
