251 24 184
                                    

Mistrz Windu wziął głęboki wdech. Jeden. Drugi. Trzeci. Nie zadziałało.

Sięgnął po pewniejszą metodę. Pozwolił, by kojące wici Mocy otoczyły jego postać, nieco na siłę wymuszając spokój ducha i klarowność myśli.

Cóż, efekt nie był może wybitny, ale wystarczający, by mógł zapanować nad lekkim drżeniem dłoni, w której ściskał swój miecz.

Mace nie bał się śmierci. Zbyt wiele razy stawał już w jej obliczu, by czuć jakiekolwiek wątpliwości. Długa i żmudna kariera mistrza Jedi, a następnie generała, skutecznie pozbawiła go lęku przed utraceniem życia.

Ale nie mógł nic poradzić na obezwładniający strach, który przeszywał go na samą myśl o porażce.

Windu dobrze wiedział, że jeśli on — najsilniejszy, najsprawniejszy i najbieglejszy we władaniu bronią — polegnie, polegną i inni. Polegną Jedi. A niespełnienie ich odwiecznej misji, którą byłą ochrona znanej Galaktyki, będzie jego odpowiedzialnością. Jego porażką. Jego winą.

Myśl o tych wszystkich niewinnych istnieniach, cierpiących tylko dlatego, że on nie podołał zadaniu... mroziła mu krew w żyłach.

Jedi byli gotowi oddać życie w imieniu idei. Ponieść śmierć za niewinnych. Ale w tym wypadku śmierć Jedi oznaczała ich śmierć. I to śmierć pełną męczarni, bólu i cierpienia pod jarzmem okrutnego lorda Sithów.

Nie było czasu, by czekać na Wybrańca. Nie było czasu, by zwołać Radę i wspólnymi wysiłkami obmyślić najlepszy możliwy plan.
Wszystkie te decyzje musiał podjąć sam; już, zaraz, teraz.

I nie widział innej opcji, jak rzucić wszystkie dostępne siły do ataku.

Nie było czasu by szperać w archiwach i szukać sposobu zwalczania tajemnego rytuału, zresztą nie wiedzieli nawet czego szukać. Ich jedyną szansą był zmasowany atak, poprowadzony przez najsilniejszych, w nadziei na zatrzymanie Sidiousa brutalną siłą masy.

Nie widząc lepszej alternatywy, Windu zebrał wszystkich pasowanych mistrzów Jedi i klony, by poprowadzili frontalny atak. Rycerze i padawani zostali podzieleni na mniejsze oddziały, w miarę możliwości równe siłowo, by wraz z posiłkami klonów (które miały niebawem dotrzeć) poprowadzić drugą falę w razie niepowodzenia przełożonych.

Wszyscy liczyli, że jeśli mistrzom nie uda się pokonać Sitha, przynajmniej osłabią go na tyle, by kolejne drużyny mogły dokończyć zadanie.

Ale stojąc tuż nad przepaścią, w której czaił się Palpatine i czując, jak Ciemna Strona coraz bardziej przybiera na sile, Mace zaczynał się przeczuwać, że klęska była nieuchronna.

A mimo to musiał iść w paszczę rankora, wiedząc, że jeśli zawiedzie, mieszkańcy Republiki będą zdani tylko na siebie.

— Naprzód — wydusił cicho, choć słowa ledwie przeszły mu przez gardło.

I skoczył.

Tupnięcie jego nóg odbiło się echem, które zaraz zwielokrotniło się efektownie, gdy kolejni mistrzowie dołączyli do niego na dole. Windu powstał i nacisnął guzik, a fioletowe ostrze wysunęło się z sykiem i rozświetliło nieco pogrążone w ciemności otoczenie. Podobne dźwięki rozległy się tuż za nim, ponownie informując, że mistrzowie są tuż za nim i powielają jego kroki.

Windu wziął jeszcze jeden wdech. Wiedział, że objęcie funkcji Wielkiego Mistrza Zakonu wiązało się z ryzykiem i braniem odpowiedzialności. Owszem, nikt nie mógł przewidzieć, że przybierze to aż tak drastyczną formę, ale Mace nie zamierzał się wycofywać. Przysięga to przysięga. Obowiązek to obowiązek.

Jeśli zostanę... || Star WarsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz